Strona www stworzona w kreatorze WebWave.
KUP TERAZ
Zapraszam do lektury mego pierwszego opowiadania z cyklu Legend Polskich pod tytułem "Śmierć przesądu, triumf rozsądku"!
Jeśli wolisz przeczytać je w innym formacie, zapraszam również na:
Nie przedłużając zbędnie, życzę pysznej lektury!
***
Miasto rozbrzmiewało tysiącem śmiechów, okrzyków radości, pijanych głosów, a także wybuchami fajerwerków, trzaskiem płomieni oraz melodią dziesiątek instrumentów. Wszystkie bramy były otwarte, pomimo późnej pory, a chociaż władze miejskie zdecydowały się na potrojenie straży, absolutnie nikt nie zakłócał wesołej zabawy. Ot, może jeno tylko paru awanturników, którzy do dziesiątej godziny wieczora wytrzymać nie zdołali i upoili wprzódy swe ciała nieprzyzwoitą ilością alkoholu. Były to jednak pojedyncze przypadki, gdyż cała atmosfera wielkiego święta gasiła w ludziach wszelką agresję i skłonność do przemocy. Nawet gildia złodziei, pod surowymi zakazami, nakazała swym członkom, by tego dnia, tego wieczoru, nie planowali żadnych rozbojów.
Szarowłosa dziewczyna siedziała przy niewielkim, acz suto zastawionym stoliku, w jednym z najlepszych miejsc w całym mieście. Obszerny balkon zajazdu “Kita Bazyliszka” oferował doprawdy cudowny widok na miejską promenadę. Poszerzana, o utrwalonych wielobarwnym kamieniem brzegami rzeka rozświetlona była setkami dryfujących wianków. Porozstawiane wzdłuż niej stragany, zazwyczaj szerokie i rozbudowane, tego wieczoru zostały przyciśnięte do ścian budynków, ustąpić bowiem musiały rozlicznym ogniom sobótkowym. Większość z nich była niewielka, acz bogato i zmyślnie zdobiona, nierzadko płonąc wieloma kolorami tęczy. Przeskakiwanie nad nimi było raczej formalnością, acz tu i ówdzie parę palenisk mogło stanowić wyzwanie nawet dla zawodowych akrobatów. Oczywiście, to tam koncentrowała się pijana alkoholem, konopią, makami oraz, nade wszystko, świąteczną atmosferą, złota młodzież, zwłaszcza zaś pragnący zaimponować rówieśnikom śmiałkowie.
Wesoły uśmiech nie schodził z ust dziewczyny. Zwiedziła w swym stosunkowo krótkim życiu setki miejsc, liznęła dziesiątki kultur. I chociaż zaznała wiele, tak tylko ta jedna noc, w tym jednym mieście sprawiała, iż czuła się niczym w raju.
– Kocham twój uśmiech – rzucił młodzieniec siedzący naprzeciw niej, przerywając sympatyczną ciszę.
– Uważaj, Julianie. Takie deklaracje w dzisiejszy wieczór mogą zostać odebrane jako zaloty.
– Gdybym tylko wiedział, że mam u ciebie szansę, ma droga… – mężczyzna teatralnie zawiesił głos i uśmiechnął się znacząco.
– Nie kuś, nie kuś! Noc jest młoda, a ja dawno nie piłam tak znakomitego trunku. – Dziewczyna zaśmiała się wesoło, sięgając dłonią po kieliszek.
– I kto tu kogo kusi, Serafio?
– Taka ma kobieca natura. Kusić i uwodzić. Czy nie tak to opisałeś w jednym ze swych wierszy, mój miły?
– Istotnie, lecz było to w czasach, nim zająłem się bardziej konkretną robotą.
Mężczyzna poklepał słusznych rozmiarów sakiewkę, wywołując u obojga śmiech. Serafia nie znosiła ludzi przechwalających się pieniędzmi, ale wiedziała, że przyjaciel do takowych nie należy. Ot, śmiali się oboje do wspomnień, w których to Julian deklarował, iż sztuka jest dla niego wszystkim, majątek zaś niczym. Nie przeszkodziło mu to w zostaniu jednym z najbogatszych inwestorów w mieście i to przed trzydziestą wiosną życia.
Jego wiersze zaś, choć co poniektóre doprawdy zabawne, pozostawały tematem rozmów jedynie w zamkniętym gronie. Pomimo namów Serafii, która zawsze pragnęła móc się pochwalić, że posiada przyjaciela artystę.
– W takim razie, jeśli przeskoczysz dla mnie tamto o ognisko – mówiąc to, szarowłosa wskazała na słusznych rozmiarów, dopiero co usypywany stos drewna jesionu i brzozy – i nie będziesz miał żadnych oparzeń, wówczas pozwolę się pocałować.
– Jakże łaskawe z twej strony, biorąc pod rozwagę, iż absolutnie niewykonalne.
– Och, skądże znowu! Jestem pewna, że dałabym radę, oczywiście.
– Ty? Zdecydowanie. Ktokolwiek w tym mieście poza tobą? Wątpliwe.
– Nie szafowałabym osądami z taką łatwością, Julianie. – Uśmieszek wykwitł ponownie na obliczu Serafii, kiedy tylko oderwała usta od kieliszka.
– Ekhm, cóż, z pewnością masz rację – odparł zakłopotany młodzieniec, po czym wskazał ruchem podbródka w stronę rzeki, zmieniając temat. – Spójrz. Zbierają się na poszukiwania. Ciekawe, ile tym razem wydam na ratowników.
Szarowłosa spojrzała w dół i omiotła spojrzeniem młodych mężczyzn i kobiety, zbierających się wzdłuż rzeki. Były to niewielkie grupki, liczące z rzadka więcej niźli sześć osób. Części z nich towarzyszyły rozemocjonowane, słusznych rozmiarów psy. Każda z takowych grup wyposażona była w pochodnie, jak i oczywiście gąsiorki. Serafia zaśmiała się wesoło, nim powróciła wzrokiem do rozmówcy.
– Ileż to cię kosztowało w zeszłym roku poszukiwanie zagubionych?
– Będzie gdzieś z pół pola jęczmienia – mruknął Julian, lecz jego markotny ton nie współgrał z tańczącym w kącikach ust uśmiechem.
– Ciekawa jednostka cenowa. Wszystko tak przeliczasz?
– Przecież i tak nie znasz wagi pieniądza. Cóż to więc robi ci za różnicę?
– Prawda. My uznajemy tylko jedną walutę – odparła z błyskiem w oku, upijając znaczący łyk.
– Na cholerę oni łażą na te pola i bagna, tego pojąć nie potrafię.
– Byś mógł potem pokazać się jako ich obrońca i strażnik.
– Z całą pewnością. Szkoda, że czynili to jeszcze zanim stałem się miejskim krezusem. – Mężczyzna westchnął teatralnie, opierając dłoń o blat.
– Taka moc tradycji, Julianie. Noc Kupały to wielkie święto.
– Ależ ja to wiem, oczywiście! Czego pojąć nie potrafię, to na jaką cholerę wybywają z bezpiecznego miasta na te przeklęte bagna i wzgórza.
Oczy Serafii błysnęły ponownie. Obdarzyła swego przyjaciela długim spojrzeniem, na tyle intensywnym, aż ten poczuł się niezręcznie. Schłodzone, udekorowane bławatkiem i wzbogacone syropem różanym białe wino nie było w stanie odegnać tego uczucia. Sprawiły to dopiero słowa, które zaraz padły z ust szarowłosej.
– Naprawdę chcesz wiedzieć, dlaczego?
***
Chłopak biegł przez las niczym opętany. Nie zważał na liczne, obficie krwawiące rany, pot z czoła przecierał jedynie wówczas, kiedy zaczynał wpadać mu do oczu. Serce biło jak oszalałe, jakby miało zamiar za chwilę wyskoczyć z klatki piersiowej. Nawet nie był pewien, czy oddycha. Musiał, skoro biegł dalej, lecz nie był w stanie tego stwierdzić przytępionymi zmysłami. Jedynie racjonalny umysł trzymał go przy świadomości, chociaż czuł, że z każdą sekundą jego grzeszne ciało słabnie.
Poślizgnął się na miękkiej ziemi i zjechał dobrych parę stóp w dół niewielkiego wąwozu leśnego, wprost w gąszczowisko. Kusiło go, by tu pozostać, ukryć się. Miał duże szanse powodzenia. Pościg składał się z niespełna dwóch tuzinów ludzi, nocne niebo przesłonięte było chmurami, Chors zaś był pogrążony w głębokim śnie, a wraz z nim księżyc. Ukrycie się w leśnych gęstwinach było rozsądnym pomysłem, uciekinier zdawał sobie z tego sprawę. Zdecydowanie mądrzejszym niż to, co miał zamiar zrobić.
Zerwał się do dalszego biegu. Lniana koszula zaczepiła o rozliczne kolce, by zaraz zerwać się z trzaskiem. Dźwięk ten, normalnie niezbyt donośny, w nocnej ciszy brzmiał niczym orkiestra. Minęło ledwie parę sekund, a chłopak usłyszał za sobą okrzyki pogoni. Widocznie pozostawał jednym z niewielu, którym udało się uciec. Biegł dalej, niemal na ślepo. Gdyby nie fakt, że znał prawie cały las jak własną kieszeń, zgubiłby się już dawno. Już nie tylko ciało odmawiało mu posłuszeństwa, ale także i umysł. Stracił zdecydowanie za dużo krwi. Nie mógł się jednak poddać. Nie teraz. Nie nigdy.
Bełt świsnął obok niego, ale kusznik celował na oślep. Pocisk wbił się w drzewo dobrych parę stóp od uciekiniera. Nie zmieniało to faktu, że pogoń była coraz bliżej. Rośli, zaprawieni w bojach mężczyźni mieli zdecydowanie lepszą kondycję, niźli on. Oraz stracili zdecydowanie mniej krwi. Było kwestią paru, może kilku minut, nim go dogonią.
Modlił się pod nosem. Wszak znajdowali się w przegini, świątyni Peruna, największego z bogów. Tego, który młotem mógł rozbić, by następnie wykuć od nowa cały świat. Dęby jednak milczały. Tako samo brzozy, topole, świerki, jodły, olsze. Od najmniejszych kwiatów po starodrzewia, całe istnienie milczało na cierpienie swego ludu. Jedynym, co przemawiało do chłopaka, były wierzby.
Wpadł po kolana w bajoro. Nawet, jeśli uciekłby przed pogonią, infekcja musiała go zabić. Odwrócił się, by ocenić, jak blisko znajdują się napastnicy. Ci na przedzie byli ot, może trzydzieści kroków od niego. Kolejny bełt przeszył powietrze, tym razem zdecydowanie bliżej. Kolejny mógł być już tym śmiertelnym.
Zaletą grząskiego gruntu był fakt, że okuci w pancerze najeźdźcy wpadali w niego zdecydowanie głębiej. Nienaturalnie liczne wierzby stanowiły zaś fantastyczną osłonę przed kusznikami. A przynajmniej przed ich wzrokiem, bowiem co i rusz cięciwy trzeszczały, acz nie sięgały celu.
Wadą bagien było to, że nie miał jak się tutaj ukryć. Gdyby nie wszechogarniający mrok, już dawno padłby trupem lub został wzięty do niewoli. Sam nie wiedział, która alternatywa była gorsza. Otępiały umysł pozwalał mu na niewiele. Desperacko rozglądał się dookoła, lecz oczy mało co były w stanie dostrzec. Poza nimi, mógł liczyć jedynie na swój słuch, wszystkie pozostałe zmysły zdawały się być bowiem nieobecne. Podążał więc za szeptami wierzb, wiedząc, że popełnia świętokradztwo. Tylko to mu jednak pozostało.
Delikatny błysk światła wyłowił kącikiem oczu. Od razu obrócił się w tamtą stronę, niepewny, czy rzeczywiście coś dojrzał, czy to jedynie halucynacja wynikająca z desperacji umysłu. W zasadzie, nie miało to większego znaczenia. Mógł odnaleźć albo śmierć, albo wybawienie. To pierwsze i tak już na niego oczekiwało, więc nie miał nic do stracenia.
Ostatnie, desperackie siły wezbrały w jego ciele. Rzucił się pędem w stronę światła, które już zdążyło zaniknąć. Jego nagły zryw wywołał jęki zawodu, ale i śmiechy oraz gromkie, rozbawione okrzyki.
– Biegnij, chłoptasiu, biegnij!
– Gdzie to też tak uciekasz, ha? Pali się gdzieś?
– He he, pali się gdzieś, dobre.
– Nooo, ale przyznać mu trzeba, że w porównaniu do reszty tej hołoty, to ma ducha, ha ha!
Chłopak przyjął te okrzyki z dziwnego rodzaju radością. Oznaczało to, że jeszcze był w stanie coś usłyszeć poza kuszącym śpiewem płaczących drzew. Wyszczerzył się szeroko. Był bliski szaleństwa, wiedział o tym, lecz w tej chwili było mu wszystko jedno.
Wyrwał się jakimś cudem z bagna i trafił na względnie stabilniejszy grunt, aczkolwiek szybko odkrył, że i on jest zdradliwy. Jak przez mgłę pamiętał, jak znalazł się tu za pierwszym i drugim razem. Pijany atmosferą święta, głodny przygody i wsłuchany w szepty tego, co wówczas brał za głosy bogów, widział ów biały blask. Podobnie jak i dzisiaj, ledwo na parę uderzeń serca. Wówczas miał czas, więc spokojnie przeszukiwał las. Zaglądał pod każdy kamień, zbutwiały pień, przeszukiwał uważnie wszystkie zarośla. Dwukrotnie znalazł upragniony kwiat, lecz nim zdołał do niego dobiec, ten rozpływał się w nicość.
Tego wieczoru działał na oślep. Nie miał czasu rozglądać się dookoła. Nie myślał o zostaniu bohaterem swego grodu, stadzie owiec dla ojca, nowym krośnie dla matki. W tej chwili za nic miał pragnienie przyjaciela o łuku kompozytowym czy córki grododzierżcy o karej klaczy. Nawet pragnienie ukochanej o pięknym, wiecznie kwitnącym klombie odeszło w niepamięć. Jedynym, czego teraz pragnął, była zemsta.
Cała okolica błysnęła białym żarem. Żołdacy wrzasnęli z bólu i zaskoczenia, kiedy światło ogłuszyło ich na kilka sekund. Wierzby zaszumiały z ekscytacją, inne drzewa zaś jęknęły z rozpaczą. Nie zwracał na to uwagi, dla niego liczyło się tylko jedno.
Kwiat paproci zakwitł w jego ręce.
– Ponownie się widzimy, chłopcze – przemówiła smukła kobieta o długich, białych włosach, unosząca się niczym widmo parę stóp nad gruntem.
– Po prawdzie, ja widzę cię po raz pierwszy.
– Czyżby? Wcześniej również mnie widziałeś, lecz nie potrafiłeś patrzeć.
– Już rozumiem twój sekret, o Kwiecie Paproci. Podania mówią o tobie wiele, lecz wszystkie kłamią, czyż nie?
– A cóż takiego one głoszą?
Młodzieniec nie rozumiał, jakim cudem potrafi mówić. Ledwo był w stanie się poruszyć, a kwiat uchwycił czubkiem palców. Teraz zaś leżał na glebie, u stóp białej pani, lecz nie czuł bólu ni strachu. Całe jego cielesne zmęczenie uleciało. Złapał się nawet na myśli, że nigdy wcześniej nie czuł się tak dobrze, jak teraz.
– Kwiat Paproci spełnić ma wszystkie zachcianki i życzenia tego, kto go złapie. Z wieśniaka uczyni króla, z króla niemalże boga, lecz mimo wielu lat poszukiwań, nikt cię nie odnalazł. Bo ty nie spełniasz życzeń, które mogą dać szczęście. Spełniasz tylko te, które sprowadzą na ten świat cierpienie.
– Czy ma to znaczenie w twym obecnym położeniu?
– Nie, nie ma. – Jacek, ku własnemu zdumieniu, parsknął śmiechem i pokręcił głową.
– Zatem, cóż chcesz, bym dla ciebie zrobiła, piękny chłopcze?
– Pragnę, o Kwiecie Paproci, byś zakwitła. Uczynisz to dla mnie?
Kobieta uśmiechnęła się szeroko. Była piękna. Każdy fragment jej ciała, delikatna, elegancka sukienka, gęste, świetliste włosy, wszystko w niej było idealne. A przy tym była całkowicie pozbawiona, w oczach Jacka, jakiejkolwiek atrakcyjności. Ot, była niczym posąg, którego piękno można podziwiać, lecz którego nigdy nie weźmie się w objęcia.
Mimo to, wpatrywał się w nią. Dodawała mu sił, otuchy. Nie oderwał od niej wzroku, kiedy usłyszał pierwsze okrzyki bólu i cierpienia. Trzask pękających tarcz, jęki łamanej stali, dźwięki rozrywanych skóry i szwów. Chlupot krwi, łamanie kości, ostatnie, desperackie oddechy. Upadające na grunt ciała. Nie przebudziła go nawet krew, która poczęła płynąć w jego stronę. Uśmiechnął się. Dotarłby na miejsce parę sekund później i skończyłby martwy. Wówczas i dopiero wówczas, kiedy w lesie ponownie zapadła cisza, powstał i rozejrzał się dookoła.
Blisko dwa tuziny ludzi, zabitych w przeciągu zaledwie dwóch minut. Widok ten jeszcze wczoraj sprawiłby, że zebrałoby mu się na wymioty. Tego wieczoru, wywoływał tylko lekki grymas na jego twarzy, akompaniowany przez wdzięczny niczym śpiew skowronków śmiech Kwiatu Paproci.
***
Julian parsknął ze śmiechu, nieomal rozlewając wino. Półwytrawne, białe, dobry rocznik. Szkoda by było, nie mógł się jednak powstrzymać. Po pierwsze, rozbawiły go ze wszechmiar wyjaśnienia kelnerki, która to właśnie rozbiła kieliszek o balustradę. Tłumaczyła grupie cudzoziemców, iż jest to miejscowa tradycja. W Noc Kupały przy każdym stoliku winien być rozbity kieliszek, zaś w “Kicie Bazyliszka” to właśnie kelnerki czyniły honory. Grupa podróżników kiwała głowami, zafascynowana opowieścią oraz charyzmą uroczej dziewczyny. Przemawiała z taką pasją i zaangażowaniem, iż nawet Julian nieomal jej uwierzył.
Po drugie zaś, niezwykle rozbawiła go przedziwna wersja starej, znanej legendy.
– Jacek? Legendy ci się pomyliły, Serafio.
– Czyżby, mój drogi? Śmiem wątpić. Mi rzadko cokolwiek, kiedykolwiek się myli.
– Daj spokój. – Mężczyzna machnął ręką, co i rusz powstrzymując wybuch śmiechu. – Jacek z legend? Ten nieśmiały, dobrotliwy chłopak, który odnalazł kwiat paproci i co to rodziców chciał…
– Ejże ejże! – zaprotestowała żywo Serafia, uderzając o solidny blat, na co ten wygiął się mocno. – Nie ubiegajmy faktów! Chcesz słuchać dalej, czy będziesz mi przerywać?
– Czy moja odpowiedź ma w ogóle znaczenie? – odparł rozbawiony.
– Nie, nie ma. I tak bym ci opowiedziała, oczywiście.
***
Jacek, jak niemal każdy w całej krainie, potrafił wcale niezgorsza strzelać z łuku. Dekret książęcy wymagał, by wszystkie dzieciaki, niezależnie od płci, szkolone były od szóstego roku życia w sztuce łuczniczej. Dzięki temu każdy grododzierżca zdolny był wystawić, w razie nagłej potrzeby, siły nie tyle co zawodowe, co na pewno lepsze niźli zwykłe chłopstwo. Jacek mistrzem łuku nie był, lecz w całej okolicy uchodził za jednego z lepszych.
Problemem był jednak fakt, że napastnicy, miast łuków, używali kusz. Te zaś chłopak trzymał w dłoniach parę razy w życiu, nigdy zaś z żadnej nie strzelał.
Szczęśliwie, i tak miał zamiar walczyć nade wszystko w zwarciu. Było zbyt ciemno, by móc celować. Poza tym, Kwiat Paproci zdawała się być niechętnie nastawiona do walki dystansowej. Nie kłócił się z nią. I tak spodziewał się, że zaraz spotka swój koniec. Ludzkie ciało nie powinno było przyjąć boskiej mocy, tak jak on to uczynił ze swoim. Musiał umrzeć i spodziewał się, że nastanie to tego wieczoru.
Wystrzelił z pierwszej kuszy, a Kwiat Paproci podała mu od razu kolejny, chociaż czuł jej dezaprobatę. Wystrzelił niemal od razu, zawczasu bowiem naciągnął wszystkie cięciwy, a jego duchowa opiekunka sama nakładała pociski. Bełtami nazwać się tego nie dało. Były wyciosane, a raczej utkane magią z czarnej olszy. Chociaż nie było w nich nawet drama żelaza, przebijały drewno na wylot. I jak się szybko okazało, ludzkie ciało.
Jacek trafił połową pocisków, z czego tylko raz ze skutkiem śmiertelnym, co uznał za naprawdę dobry wynik. Przy każdym strzale, który oddawał, miał dziwne wrażenie, jakby czynił to już setny, a zarazem pierwszy raz. Nigdy wcześniej tego nie czynił, lecz każda z kusz leżała mu idealnie w dłoni. W innych okolicznościach zapewne zastanowiłby się nad tym dłużej, ale biegnąca w jego stronę trójka żołdaków skutecznie skupiła na sobie jego uwagę.
Dopiero w tym momencie uświadomił sobie, że przecież nie potrafi walczyć.
Oczywiście, jako syn kowala miał pewne przywileje względem reszty dzieciaków, w tym także i parę lekcji szermierki. Były to jednak ledwo podstawy podstaw. Ot, wiedział, żeby nie obracać się do przeciwnika plecami i nie stać jak kołek w miejscu. Ta druga lekcja ocaliła go zresztą przed grotem włóczni, wymierzonym wprost w jego pierś.
Zszedł lekko na bok i do tyłu, zwiększając dystans. Coś go tknęło, by poruszyć się do przodu, lecz zawahał się. Czy było to rozsądne? Czy nie lepiej by było zaczekać, aż Kwiat Paproci zacznie czynić swoje? Ta chwila niepewności nieomal nie kosztowała go życia, bowiem kolejny z wojowników wysunął się naprzód i zaatakował. Jacek uniknął ponownie, ale tym razem grot włóczni ranił go w ramię. Syknął lekko, czując, jak krew spływa mu po ręce, szybko jednak odkrył, że nie odczuwa bólu.
Ponownie, dziwne uczucie nakazało mu skrócić dystans, lecz strach przed bólem i śmiercią nakazywał coś zgoła odwrotnego. Toteż wycofał się ponownie, co szybko okazało się błędem. Trójka żołdaków otoczyła go, uśmiechając się paskudnie.
– Taki ładny chłoptaś, przyda nam się.
– Chudy trochę, ale silny chyba.
– I strzela nieźle. Przyda nam się, a jakże. Brać go!
Dwóch z nich dzierżyło włócznie, jeden zaś krótki miecz. Jacek zamarł na ułamek sekundy. Nie rozumiał, czemu to też Kwiat Paproci zwleka. Nie mogła ich po prostu zabić, tak jak uczyniła to w lesie?
Ruszże się w końcu – rozbrzmiało w jego głowie. Otrząsnął się. Głos był zirytowany, ponaglający, acz przy tym kojarzył mu się nad wyraz miło. Tym razem zareagował od razu, bez myślenia. Uniknął dźgnięcia i gładko ruszył naprzeciw kolejnemu. Zbił uderzenie pochwą zdobycznego miecza, znajdując za plecami przeciwnika, nawet nie wiedząc kiedy. Wojownik z ostrzem w dłoni zdziwił się, widząc, jak nagle sprawnie chłopak począł się poruszać, ale uśmiechnął się szerzej po dwóch uderzeniach serca i z krótkim okrzykiem bojowym rzucił się na niego.
Jacek nie do końca pojął, co zrobiło jego ciało. Ot, pierwszego ciosu zgrabnie uniknął, drugi zbił nagim już ostrzem. Postąpił krok naprzód, markując pchnięcie, by płynnie przejść w skośną tercę. Zszokowany mężczyzna zablokował atak, lecz uczynił to nad wyraz niezgrabnie. Spróbował odzyskać inicjatywę, nim się jednak obejrzał, jego lewa ręką została obcięta w połowie ramienia. Z nieludzkim wrzaskiem, padł na ziemię, dopiero po chwili orientując się, iż to on sam krzyczy.
Pozostała dwójka zawahała się. Uśmiechy zniknęły z ich twarzy, zastąpione przez twarde, zdeterminowane spojrzenia. Jeden splunął i kiwnął głową na kompana, posługując się tylko im znanym szyfrem. Jacek poczuł, jak pot spływa po jego karku, dłoniach, twarzy. Nie miał pojęcia, co właśnie zrobił. Posłuchał głosu i instynktu, ot i tyle. Wszystko, co uczynił, wydawało mu się dziełem przypadku. Jęknął cicho ze strachu, widząc, jak dwójka włóczników rusza w jego stronę.
Byli nad wyraz dobrze skoordynowani. Kiedy jeden atakował, drugi czekał w odwodzie, by zaraz samemu uderzyć. Szli blisko siebie, lecz nie przeszkadzali sobie nawzajem. Jacek cofał się, zbijając tylko uderzenia. Balansował pomiędzy chęcią ucieczki, a słuchaniem się dziwnych instynktów, nakazujących mu walkę. Toteż ani nie atakował, ani nie wziął nóg za pas. Wiedział jednak, że nie może się tak cofać w nieskończoność.
Po prostu mi zaufaj i walcz! – przemówił ponownie głos, a on, z braku lepszych pomysłów, postanowił usłuchać. Efekt przeszedł jego najśmielsze nawet oczekiwania.
Jeden z włóczników uderzył wysokim pchnięciem, podczas gdy jego kompan gotów był przypuścić niski, zdradziecki atak. Nie było dobrego wyjścia z tej sytuacji, jeśli nie miało się tarczy, poza jednym, jedynym. Chłopak nie cofnął się, nie odszedł na bok. Zbił lekko wysokie uderzenie i wszedł pomiędzy napastników półpiruetem, uderzając kopnięciem napastnika.
Niespodziewany manewr sprawił, że na parę sekund przeciwnicy stracili koordynację. Drugi żołdak uderzył z niskiej pozycji, ale zdecydowanie za wolno. Jacek złożył lewą sekundę, chroniąc się przed uderzeniem, a jego ciało samo złożyło się do kontrataku. Wykonał pół kroku w stronę przeciwnika i poderwał broń, by następnie wbić sztych wprost w gardło przeciwnika. Bez chwili zwłoki, wykonał paradę tylną wraz z piruetem, chroniąc się przed potencjalnym atakiem od tyłu.
Ten jednak nie nadszedł. Pozostały przy życiu mężczyzna otrzymał kopnięcie precyzyjnie pod kolano, które okazało się na tyle silne, iż nie mógł wstać. Jacek nie wahał się, a raczej głos w jego słowie mu to nakazał. Świeżo co zdobyta włócznia zabarwiła się karmazynem.
– Dobra robota, chłopcze – stwierdziła zadowolona Kwiat Paproci, objawiając się nagle pomiędzy trupami.
– Czemu mi nie pomogłaś? – odparł zdyszany, opadając ciężko na kolana.
– Cały czas to czynię.
– Nie kiwnęłaś nawet palcem – warknął wściekle, podnosząc na nią wzrok.
– Czyżby? A od kiedy to potrafisz władać włócznią i mieczem, chłopcze?
– Ja…nie wiem. Po prostu działałem tak, jak mi kazał głos w mojej głowie.
– Tym głosem byli ci wszyscy, których dla ciebie zabiłam. Zbieram ich dusze, by zmienić ich siłę w twoją.
Jacek otworzył usta zszokowany. Słyszał o sztuce rozmawiania ze zmarłymi, lecz zawsze wydawało mu się to być bajką dla dzieci, którymi żercy straszą lud, by ten był posłuszny bogom.
– Potrafię mówić z duchami? – wyszeptał z zachwytem.
– Nie, idioto. Czemu ze wszystkich ludzi w całej tej krainie, to ty jeden musiałeś być obdarzony na tyle wrażliwą naturą, by móc mnie ujrzeć?
– Och. Znaczy, przepraszam. To…to co miałaś na myśli, Kwiecie Paproci? – zapytał zakłopotany, rumieniąc się niczym buraczek.
– Jak już sam doskonale zauważyłeś, daję szczęście tylko wtedy, kiedy odbierasz je innym. To samo czynię z twymi umiejętnościami. Wszyscy ci, których zabiłam na bagnach, całe ich doświadczenie bojowe, teraz jest twoje.
– To znaczy…mam krzepę dwóch tuzinów?
– Hmpf, źle się wyraziłam. Nie krzepę fizyczną, a ich umiejętności. Nie, żeby były one znakomite – mruknęła zjawa pod nosem, zaraz się jednak rozpogodziła. – Niemniej jednak, dwa tuziny żołdaków to wcale dobre podstawy. Teraz zaś ta trójka uczyni cię jeszcze sprawniejszym. Oni chociaż wiedzieli, która strona włóczni jest ostra. W porównaniu do twych rodaków z osady.
Chłopak zamrugał zdziwiony. Nie do końca pojął, o czym mówi Kwiat Paproci, lecz teraz już rozumiał, czemu to wcześniej tak specyficznie czuł się, strzelając z kuszy. Miecz też dziwnie znajomo leżał mu w dłoni, mimo faktu, że ćwiczył sporadycznie. Zrozumiał także, czemu od razu zapragnął pochwycić włócznię, kiedy tylko jeden z napastników padł trupem.
Tłumaczyło to, czemu mimo faktu, iż umysł nakazuje zwymiotować na widok trupów, to ciało nie poddawało się i trzymało się twardo. Niczym weteran wielu wojen, w których nigdy nie brało udziału.
– Skończyłeś się wylegiwać? Mamy jeszcze całą wieś i gród do wyzwolenia.
– Właśnie! Gdzie reszta? – zapytał Jacek, wstając nagle.
– Jednego ubiłeś bełtem. Drugi leży z poharataną nogą. Trzeci i czwarty, widząc, jak wyrzynasz ich kompanów, poszli po posiłki. Musisz lepiej celować następnym razem. Obrałeś sobie za cele tragarzy i zwiadowców, nie zaś wojowników.
– Hah, cóż, to moje pierwsze takie strzelanie! – zakrzyknął wesoło. Już miał zamiar począć celebrować, kiedy nagle mina mu zrzedła. – Czekaj, jakie posiłki?
Na odpowiedź nie musiał czekać długo. Ledwo co zdążył dobić nieszczęśnika, który ze swą nieszczęsną, pogruchotaną nogą zdołał pokonać odległość kilkunastu kroków, a ujrzał, jak w jego stronę biegnie co najmniej tuzin wojowników. Powstał z kucek, czując, jak dwie natury walczą w jego ciele. Świat dookoła zdawał się być coraz mniej prawdziwy.
– Gotowy, chłopcze?
– Nie mam wyboru, nieprawdaż?
Zważył jedną z włóczni w dłoni. Nijak nie nadawała się do rzucania. Źle wyważona, za ciężka. Podrzucił ją kilka razy, na wysokość paru cali, odetchnął głęboko i kiedy najbliższy przeciwnik znajdował się jakieś pięćdziesiąt kroków od niego, rzucił. Kwiat Paproci uśmiechnęła się, a broń przebiła mężczyznę na wylot. Ledwo co jego ciało upadło na ziemię, a poczęły z niego wyrastać czarne pędy i korzenie. Napastnicy krzyknęli ze strachem, po czym skryli się za tarczami i zaatakowali rozrastające się ze zwłok drzewo. Cała sceneria prezentowałaby się karykaturalnie śmiesznie, gdyby nie fakt, jak ochoczo korzenie wbijały się w ludzkie ciała, wysysając z nich krew.
Jacek wiedział, że nie może się temu biernie przyglądać. Rzucił się przed siebie z drugą włócznią w dłoniach. Pierwsze dwa trupy padły szybko, niestety, źle wycelował przy trzecim przeciwniku. Chociaż zadany cios był śmiertelny, to grot ugrzązł w kręgosłupie. Zaklął cicho pod nosem i wyszarpnął miecz, po czym od razu zaatakował dwóch kolejnych żołdaków.
Pierwszy zbił jego cios tarczą i sam zaatakował, ale jego ostrze przeszyło jeno tylko powietrze. Drugi rzucił się przed siebie z okrzykiem, próbując zadźgać Jacka na śmierć. Jego uderzenia były szybkie i silne, lecz brakowało im precyzji. Chłopak cofnął się parę kroków, po czym zamarkował wypad. Kiedy zgodnie z jego przewidywaniami przeciwnik wstrzymał ofensywę, odbił lekko na lewą jego stronę. Zewnętrzną kwintą zbił uderzenie pierwszego z napastników i wykorzystując pęd, zaatakował drugiego szybkim, krótkim cięciem łokcia. Jego ostrze trafiło na uderzenie tarczą. Żołdak uśmiechnął i pchnął nią mocno, od razu rzucając się przed siebie z mieczem w dzikim wypadzie. W dziewięciu przypadkach na dziesięć, trafiłby. Na swoje nieszczęście, jego przeciwnik poruszał się zdecydowanie szybciej, niźli zwykły człowiek.
Jacek wykorzystał siłę uderzenia przeciwnika i cofnął się piruetem. Kiedy mężczyzna wykonał wypad, zszedł płynnym ruchem na jego zewnętrzną stronę, tnąc krótko. Nie musiał się oglądać. Jego ostrze ucięło rękę mężczyzny dokładnie w łokciu. Dla pewności jednak, ciął jeszcze raz, niską tercą, przecinając ścięgna w prawej nodze.
Pozostały przy życiu mężczyzna patrzył przerażony na swojego przeciwnika, cofając się panicznymi, drobnymi krokami. Oto ten młodzik, chłopiec właściwie, wybił w przeciągu kilku minut tuzin zaprawionych w boju najemników. Mężczyzna słyszał o magii, widział nie raz i nie dwa sztuczki szamanów z północy, obrzędy kapłanów z południa. Poznał również wiele opowieści o przeklętym rodzie Peruna. Po tym jednak, jak z łatwością splądrowali kilkanaście wsi, puścili z dymem jeden z grodów, a drugi zajęli tego wieczoru, przekonany był, że to tylko opowiastki dla dzieci.
Teraz jednak, patrząc na szczupłego, półnagiego chłopaka, który nie liczył sobie więcej niż szesnaście wiosen, zmienił zdanie.
Cofał się, póki nie potknął się o korzeń. Wylądował na ziemi, tuż pod świeżo co wyrośniętym drzewem, a miecz jak i tarcza wypadły mu z rąk. Wpatrywał się tylko w tego niesamowitego młodzieńca, którego spokojne, melancholijne oczy błyszczały czerwienią, zaś pojedyncze pasma włosów jaśniały czystą bielą.
– Nie nie nie…nie zabijajcie mnie, Jaskrawy Panie! Ja ja…ja zrobię wszystko!
Jacek uniósł brew zdziwiony, słysząc swój nowy tytuł, zaś unosząca się parę cali nad nim zjawa zaśmiała się szyderczo. Z krzywym uśmiechem, młodzieniec stanął tuż przed żołdakiem, czubkiem ostrza szorując po piersi mężczyzny.
– Wszystko, powiadasz? Zatem zacznijmy od tego, czymże jest ten żelazny wół na twej piersi.
***
– We wszystko jestem ci skłonny uwierzyć, kiedy mam alkohol, a ty opowiadasz z taką pasją. Ale w to, że jakiś wieśniak rozbił pododdział Żelaznych Wołów, nie uwierzę nigdy.
– Nie musisz mi wierzyć, tak po prostu było. – Kobieta wzruszyła ramionami, zarzucając włosy na plecy.
– Hah, jużci! Żelazne Woły, jedna z najlepszych, najstraszniejszych i najbardziej bitnych grup najemników w historii, powalona przez jakieś czary, rzucane przez tajemniczego chłopca ze świecącymi włosami. A idźże. Ejże, dziewczyno, kolejny dzban proszę!
Serafia parsknęła pod nosem, racząc się swym wzbogacanym trunkiem. W normalnych okolicznościach, oczywiście nie zezwolono by jej przybyć do tak zacnego miejsca, jak to, z własnym napitkiem, lecz obecność Juliana zmieniała wiele w podejściu ludzi dookoła.
– To prawda, sama prawda i tylko prawda. Według legendy, oczywiście.
– I jeszcze twierdzisz, że mieli niezbyt znakomite zdolności bojowe. Hah! Co mi powiesz dalej, Serafio?
– Czyli jednak chcesz słuchać? – odpowiedziała pytaniem, a jej oczy błysnęły charakterystycznie, jak u nikogo innego.
– Opowiadasz tak cudaczne rzeczy, że aż poczułem się zainteresowany. No, to kiedy nasz Jacuś spotka rodziców? W końcu byli oni kluczowym elementem całej tej legendy!
***
Nigdy nie przypominał ojca. Jedyne, co po nim odziedziczył, to gęste, zdrowe włosy, wzrost i parę w łapach, chociaż jego sylwetka tego nie zdradzała. Poza tym, byli całkowicie różni. Naturalnie, pomagał ojcu przy wszystkim, acz smykałki do kowalstwa nigdy nie miał. Wolał malować, zajmować się ogródkiem grododzierżcy, rzeźbić w drewnie. Był, krótko mówiąc, dziwny, bowiem niemal wszyscy rówieśnicy, poza dziećmi wielmożnych, zazdrościli mu ojca kowala. Był to zawód pewny, nieźle płatny i cieszący się dobrą estymą, on zaś wolał zajmować się bujaniem w obłokach.
Rówieśnicy i przyjaciele tego nie rozumieli, podobnie jak i rodzice. Ba, jego ukochana nawet tego nie pojmowała, lecz wszyscy go jednocześnie za to kochali. Za wrażliwość, delikatną naturę, romantyczne podejście do życia. Oraz nade wszystko to, że zawsze wychodził z siebie, by komuś pomóc, nawet jeśli sam przez to cierpiał.
Teraz zaś spoglądał na ciało ojca i nie potrafił uronić nawet łzy. Czynił to za niego deszcz, który zaczął padać, kiedy pierwsze promienie słońca winny były ozdobić nieboskłon. Ciało było pogruchotane na wysokości klatki piersiowej i leżało w nienaturalnej pozycji na piecu kowalskim, z kończynami powyginanymi na wszystkie strony świata.
– Jak to się stało? Myślałem, że kowala akurat będą chcieli pojąć w niewolę – zapytał cichym głosem stojących obok żercę i sołtysa.
– Tako samo i my, Świetlisty Panie. Lecz to barbarzyńcy, zwierzęta. Oni nie myślą, Świetlisty Panie, jeno mordują – odrzekł sołtys. Jacek za nic nie mógł przypomnieć sobie jego imienia.
– Nie brzmi to zbyt wiarygodnie. Rzeknij, żerco, co ty masz do powiedzenia?
– Zgadzam się z mym przedmówcą, panie – odrzekł kapłan, którego imienia chłopak również nie pamiętał. Pewnym głosem, ale powieka mu zadrżała.
– Kłamiesz. Czemu?
– Skądże mam wiedzieć, czy nie jesteś wyznawcą demonów z południa? Bądź nordyckich furii?
Ach, tu leży wampir pogrzebany. Boi się ciebie. Boi się nas. – przemówiła z dozą satysfakcji Kwiat Paproci. Z każdym wspólnym oddechem, chłopak coraz bardziej przyzwyczajał się do jej obecności. Dalej nie do końca pojmował naturę ich relacji, lecz coraz mniej się tym przejmował.
– Nie musisz się mnie obawiać. Jak już rzekłem…
– Rzekłeś również, iż jesteś Jackiem. Naszym Jacusiem, złotym chłopięciem. Wszyscy wiedzą, że to podłe kłamstwo, ale ty uparcie przy nim trwasz.
Młodzieniec westchnął z rezygnacją. Nikt nie uwierzył mu, kiedy wyjawił swoją tożsamość. Cała wieś jak i pozostała przy życiu załoga grodu zgodnie uznali, iż Jacek musiał umrzeć. A nawet jeśli uciekł, to nie było możliwości, by ten słodki chłopak, który łukiem władał jak mało kto w okolicy, a królika upolować nie potrafił, zdołał wybić w pień blisko cztery tuziny ludzi.
Wygląd również mu nie pomagał. Chociaż dalej był szczupły, tak z każdym położonym trupem zdawało mu się, że nabiera muskulatury. Włosy jaśniały mu złotem i bielą, w niczym nie przypominając pierwotnego, kasztanowego koloru. Poruszał się inaczej, gestykulował inaczej, przemawiał inaczej. Nade wszystko zaś zmieniły się jego oczy. Niegdyś ciekawskie, ciepłe, dobrotliwe, teraz zaś zimne, wyrachowane, kalkulujące. Oraz całkowicie nieludzkie.
Podszedł do matki, kiwającej się na swym starym, ulubionym krześle. Ona również go nie poznała. Z jej zmęczonych oczu łzy płynęły same, bowiem szlochać kobieta już nie była w stanie. Ot tylko, kiwała się w przód i w tył, mamrocząc coś pod nosem.
– Matulo, proszę, powiedz. Jak zginął ojciec?
– Zmarł, oj zmarł. On zmarł, syn mój zmarł jak i on. Ha ha. Tak bogowie chcieli, tak bogowie chcieli.
– Widziałaś, kto go zabił? Kto zadał ten…
– Nie! Nie ludzka ręka go złożyła, oj nie! – wykrzyczała kobieta i zarechotała bez śladu radości czy zdrowego rozsądku.
– Matko, proszę, uspokój się. Muszę to wiedzieć. Chcę wiedzieć, jak zginął mój ojciec.
– Zginął, zginął, oj zginął! Lecz nie ludzka ręka go złożyła, oj nie!
– Matko! Proszę, uspokój się. Musisz mi… – Jacek złapał Jagnę za ramiona, ta jednak z zaskakującą siłą wyrwała mu się i poczęła bujać jak opętana, nieomal spadając z bujanego krzesła.
– Zginął, oj zginął! Rozdziobały go nie wrony, nie kruki, a woły zadeptały! Woły okrutne, pomioty zaświatów, ha ha!
Po raz pierwszy w życiu, w sercu Jacka zapłonęło to uczucie względem matki. Kochał ją, szczerą, synowską miłością. Nawet kiedy go nie rozumiała, tak pozostawała dobrą rodzicielką. Karmiła go nie tylko zdrowo, ale i smacznie, wychowywała stanowczo, lecz z wyrozumiałością i sercem. Z ojcem kłóciła się rzadko, tylko o sprawy ważkie, zawsze uważając, by Jacek nie stał się kartą przetargową w owych gorących dyskusjach.
Kochał ją, szczerze i prawdziwie, za te wszystkie lata. Różany ogród, będący przedmiotem zazdrości wszystkich okolicznych wsi i grodów, był owocem ich wspólnej pracy. Dowodem miłości matki i syna. Teraz jednak czuł wobec niej złość i gniew.
– Matulo, ja…
– Odpuśćcie, dobry panie. Nie strofujcie jej. Widzicie wszak, że nic wam nie jest w stanie rzec.
Głos, jakże piękny głos. Młodzieniec obrócił się i aż westchnął w duchu. Sława szła w ich stronę, z wiaderkiem, paroma szmatkami i koszem owoców. Uklękła obok płaczącej kobiety, po czym delikatnie zaczęła obmywać jej twarz ciepłą wodą. Jacek odsunął się, ze wstydem i radością w sercu. Nigdy nie kochał wybranki swego serca tak bardzo, jak teraz. Pragnął uklęknąć przed nią, złożyć głowę na jej kolanach i zapłakać. Odpocząć.
– Sławo, to ja. Jacek. Czy i ty mnie nie poznajesz? – przemówił cichym głosem, a dziewczyna spojrzała na niego ostro.
– Nie miejsce i nie czas na takie żarty, panie. Doceniamy ratunek z twych rąk, lecz twe słowa są doprawdy nie do przyjęcia. Przestańcie podawać się za mego ukochanego i mówcie, czego pragniecie w zamian za waszą pomoc.
– Niczego, Sławo. Chcę tylko pomścić mego ojca i przynieść spokój tej krainie.
– Uparci jesteście, panie. Jakże planujecie dokonać zemsty? – spytała niewiasta, głaszcząc swą niedoszłą matkę po plecach i podając jej pokrojone owoce.
– Zabiję go. Tego, co zamordował mego ojca.
Dziewczyna ponownie podniosła na niego wzrok, przez chwilę przyglądając mu się bez słowa. W Jacku ponownie zakwitła nadzieja, że oto zaraz ukochana uwierzy mu, wpadnie mu w ramiona i wypłacze wszystkie swe skryte żale. Tak się jednak nie stało. Sława była wrażliwa na ludzką krzywdę, acz i silna, kiedy była taka potrzeba. Wróciła spojrzeniem do matki Jacka, obejmując jej drżące dłonie i pomagając przełknąć choć malutki kęs.
Przez dłuższą chwilę panowała cisza. Wokół spalonego domostwa kowala i jego rodziny powoli zbierał się tłum. Mieszkali poza główną wioską, tuż pod palisadą grodu, co było niemałym zaszczytem. Jednocześnie jednak oznaczało to, że kiedy główne siły Żelaznych Wołów ruszyły dalej, a mieszkańcy poczęli gasić pożary, ich dom był ostatni w kolejce do ratowania.
– Żerco – przemówiła w końcu Sława, podnosząc się z klęczek i otrzepując spódnicę. – Czy mogę mieć do ciebie prośbę?
– Oczywiście, dziecinko – odpowiedział kapłan, przerywając rozmowę z sołtysem.
– Wiem, że tu byłeś, kiedy to wszystko się zadziało. Zdradźcie proszę naszemu wybawcy, jak umarł ojciec Jacka.
Twarz kapłana pociemniała. Zmarszczył gęste brwi i skrzywił się w brzydkim grymasie. Powiódł spojrzeniem to po dziewczynie, to po młodzieńcu, nim odrzekł.
– Mężczyzna ten nie jest godzien naszego zaufania.
– Azaliż on nas ocalił. Czyż mamy inny wybór?
– A co jeśli służy on demonom? Chcesz sprowadzić na nas gniew bogów?
– Bogów tu nie było, żerco, kiedy mój niedoszły ojciec, lepszy dla mnie niźli ten, z którego krwi się zrodziłam, umierał. Ty za to tu byłeś.
Tłum zamruczał niepewnie. Wszyscy przyglądali się swemu kapłanowi. Rzec można było o nich wiele, lecz z całą pewnością nie to, że byli nieposłuszni bogom, lecz mimo tego, spotkało ich tak wielkie nieszczęście.
– O cóż to mnie oskarżasz, Sławo? – zagrzmiał żerca, lecz zabrzmiało to nieco żałośnie.
– Ciebie? O nic, póki co. Bogów. O to, że nas opuścili w potrzebie. Czyż nie składaliśmy im ofiar? Nie czciliśmy ich imion? Czemu zatem opuścili nas w potrzebie?
– Ja…ja… – Kapłan próbował się tłumaczyć, ale kiedy Sława poczęła iść w jego stronę, nie potrafił wyartykułować choćby jednej myśli.
– Zostawili nas na pastwę zbójców, morderców. Straciłam dzisiaj ojca, chociaż nie dane było mi go nigdy się tak do niego zwrócić. Straciłam ukochanego, na którego ustach jeno parę razy złożyłam pocałunek. Jeśli zatem nie chcesz zdradzić naszemu wybawcy, rzeknij mi. Rzeknij nam wszystkim. Jak umarł kowal Henryk?
Żerca nie miał dokąd się cofać. Nawet sołtys, jego przyjaciel, skrzyżował ręce na piersi i mruknął coś pod nosem, zgadzając się ze Sławą. Kapłan wahał się jeszcze chwilę, lecz kiedy oburzony tłum począł krzyczeć, uległ w końcu.
– Wpadli tu na swych karych koniach, niosąc śmierć i zniszczenie. Wykorzystali otwartą bramę, by wedrzeć się do środka. Część z nich jednak została, ujrzawszy mnie i Henryka. Wiedzieli, że grododzierża, oby zbudził się ze swego snu, wysoce ceni zdanie kapłanów, a i kowal wszak byłby cennym nabytkiem dla ich bandy. Toteż dowódca, ten z wielkim toporem i hełmem w kształcie wołu niczym pomiot Welesa, ruszył w naszą stronę, wraz z uzbrojonymi po zęby zbójami. Nim się obejrzałem, zostaliśmy otoczeni. Jeno Jagna zdążyła skryć się w domostwie.
– I co dalej? – dopytał cicho Jacek, kiedy przez parę uderzeń serca żerca milczał.
– Wówczas…prosiłem, błagałem ich o litość. By nas zostawili. By odeszli, skąd przybyli, lecz oczywiście żaden nie wysłuchał. Śmiali się jeno, a wtedy…
– Wtedy co? – warknął młodzieniec.
– Henryk stanął między nami, kiedy wyszarpnęli miecze, grożąc mi śmiercią. W dłoni dzierżył młot i bogowie mi świadkami, walczył niczym bies. Był jednak sam, ich zaś wielu. I…kiedy już nie miał dokąd się cofnąć, ten przeklęty bandyta, dowódca całej zgrai, uderzył swym toporem z tak wielką siłą, iż żaden człowiek nie mógłby tego ciosu przeżyć. A ja…a ja uciekłem.
Ach, to wszystko tłumaczy. Gniew zazwyczaj przesłania strach. – wyszeptała do ucha Jacka Kwiat Paproci, ten jednak nie uznał za istotne, by jej odpowiedź. Skinął jedynie głową na słowa żercy, zamykając oczy. Uniósł oblicze ku niebu, pozwalając, by deszcz spływał po nim. Milczał. Nie wiedział, co powiedzieć, bo i co mogły słowa w takiej sytuacji począć?
Tłum był jednak innego zdania. Ludzie zbliżali się coraz bardziej, krzycząc na żercę. Nazywali go zdrajcą, tchórzem. Wyzywali bogów, tychże samych, których imiona czcili poprzedniego poranka. Sołtys milczał tylko, widocznie nie mając zamiaru powstrzymać samosądu, a i Sława, która tyle lat pomagała żercy w świątyni, nie stanęła nijak w jego obronie. Wręcz przeciwnie, zdawała się zgadzać z rozwścieczonym tłumem.
Posypały się pierwsze kamienie. Żerca nie miał dokąd specjalnie uciekać, a i zdawało się, że nie miał zanadto siły, ni ochoty na to. Większość, oczywiście, nie trafiała, ale nawet te parę zraniło mężczyznę. Upadł, opierając się bokiem o jedną z nielicznych ścian kowalskiego warsztatu, a po jego twarzy płynęła krew, deszcz i łzy. Jacek otworzył oczy. Nie miał zamiaru się temu dłużej przyglądać.
Ruszył w stronę kapłana. Złapał jeden z kamieni w locie i odrzucił, trafiając w drugi, po czy powtórzył tę sztuczkę raz jeszcze. Tłum zaszemrał zdziwiony, lecz część osób dalej napierała. Dopiero kiedy ze zrytej kopytami i ciężkimi buciorami ziemi wyrosły gęste krzewy, raniąc dotkliwie część z nich, zatrzymali się.
– Nie będzie więcej rozlewu krwi na tej ziemi. Nie naszej krwi – przemówił spokojnie Jacek, wiodąc wzrokiem po wszystkich zgromadzonych.
– A czyjże, ha?
– Nawet ty nie dasz im wszystkim rady sam!
– Bogowie nas opuścili, ich bogowie zaś widocznie są z nimi!
– To nieprawda – odrzekł młodzieniec. – Bogowie są z nami. Dlatego przysłali błogosławieństwo w mej postaci.
Odpowiedziały mu zdziwione szepty. Sołtys wybałuszył oczy na tak śmiałą deklarację, podobnie jak i żerca, mimo swego kiepskiego stanu. Nie protestował jednak, a wręcz objął Jacka, kiedy ten wziął go pod ramię i pomógł mu wstać.
– Zabiję ich. Zabiję wszystkich, bez choćby cienia litości. Będę ich ścigał, polował na nich, aż ich krew nie użyźni naszej ziemi, kości nie staną się pokarmem dla naszych psów. Oto uroczyście wam obiecuję, tu i teraz!
Wraz z ostatnim jego słowem Kwiat Paproci uśmiechnęłą się i machnęła dłonią. Gest ten mógł dojrzeć tylko on, lecz efekt w postaci potężnego gromu ujrzał każdy. Wieśniacy cofnęli się z przerażeniem, ale po kilku uderzeniach serca rozbrzmiały pierwszy wiwaty, by zaraz przerodzić się w dziesiątki okrzyków triumfu i radości.
Jacek podszedł z żercą do Sławy. Ta wciąż przyglądała się niechętnie kapłanowi, lecz nie zaprotestowała, kiedy młodzieniec złożył go tuż obok swej matki.
– Zajmij się również i nim, Sławo. Wrócę do was, obiecuję.
– Jeśli taka jest wasza wola, panie – odrzekła kobieta, dygając lekko.
– Nie kłaniaj mi się. Wszyscy jesteśmy z krwi Peruna. Nie powinno być między nami lepszych, ani gorszych.
– Naprawdę jesteście posłańcem bogów? – spytała cicho, sięgając po szmatki i ocierając krew z twarzy żercy.
– A czy ma to jakieś znaczenie? – odpowiedział pytaniem, uśmiechając się kącikami ust..
– Nie, nie ma – zgodziła się Sława, kręcąc lekko głową. – Idźcie do grodu, panie. Tam znajdziecie pomoc. Chociaż sam kasztelan jest nieprzytomny, a i dowódca jego straży zginął, tak jestem pewna, że kto może, pójdzie z wami.
– Niechaj i tak będzie. Sławo?
– Tak, panie?
– Wrócę do was. Obiecuję.
Kobieta przyglądała mu się przez chwilę, by w końcu skinąć głową. Młodzieniec uśmiechnął się nieco szerzej. Podszedł do matki i ucałował ją delikatnie w czoło, a ta o dziwo nie zaprotestowała. Ruszył w stronę grodu, żegnany okrzykami radości. Tylko jedna osoba zdecydowała się go zatrzymać, a był to sam sołtys.
– Jakże cię zwą, Świetlisty Panie? Zdradzisz nam swe miano?
Jacek stanął w miejscu, odwrócony do niego plecami. Zastanawiał się przez parę uderzeń serca. Mógł spróbować ich wszystkich przekonać, że jest ich Jackiem. W amoku zapewne przyznaliby mu rację, lecz czy ktokolwiek potraktowałby to poważnie za parę dni, tygodni? Wszak nie wiedział, jak długo go nie będzie.
Jego wzrok spoczął na młocie ojca. Obrócił się i powoli podszedł do niego. Sołtys cofnął się parę kroków, z wyraźnym strachem w oczach, lecz Jacek nawet na niego nie spojrzał. Pochwycił tylko młot i uniósł go wysoko nad głowę. Po raz pierwszy w życiu, narzędzie leżało mu tak dobrze w dłoni. Uśmiechnął się lekko i powiódł wzrokiem wpierw po całym tłumie, na końcu zaś po samym sołtysie.
– Zwą mnie Księciem Paproci.
A żyjąca w nim i wraz z nim zjawa zaśmiała się wesoło.
***
Serafia przerwała swą opowieść. Rozejrzała się dookoła i widząc, że jest bezpieczna, pozwoliła sobie dolać z niewielkiej piersiówki kolejną porcję swego trunku. Dopiero wówczas wzięła butelkę wina i uzupełniła kieliszek do końca. Upiła parę łyków i z błogim uśmiechem rozsiadła się wygodniej.
– Uwielbiam ten smak. Dobry rocznik.
– Kiedy stary wojewoda po raz trzeci powziął sobie żonę.
– Ach, to istotnie dobry rocznik. Prawda? – dopytała niepewnym głosem, otwierając oczy i spoglądając na rozmówcę.
– Najlepszy z win, które dojrzewają średnioterminowo.
– Tak myślałam.
Julian zaśmiał się lekko. Nie potrafił przejrzeć myśli Serafii. Opowiadała mu smutną historię w dniu najweselszego święta roku, z powagą i melancholią w głosie. Zaraz jednak potrafiła przerwać opowieść, by uraczyć się trunkiem z szerokim uśmiechem.
– Doprawdy, labirynt twych uczuć jest niemożliwy do przebycia.
– Czyżby? Ja uważam siebie za bardzo prostolinijną.
– W porównaniu do kogo, przepraszam bardzo? – parsknął Julian, nieomal rozlewając wino.
– Do Jacka, oczywiście. I jego relacji z Kwiatem Paproci.
***
Młodzieniec zeskoczył z grzbietu białego jelenia. Byk był potężny, parokrotnie większy od swych mniej szlachetnych kuzynów. Wędrówka na nim była początkowo dla Jacka wyzwaniem. Nie przyjął do serca zapewnień zjawy, iż jeleń nic mu nie uczyni, jest bowiem jej wiernym przyjacielem, lecz z czasem okazało się, że miała rację. Kiedy tylko przyzwyczaił się do nietypowego wierzchowca, przebywanie dalekich dystansów po leśnych gęstwinach na jego grzbiecie okazało się być nie tylko przyjemne, ale i nad wyraz efektywne. W przeciągu jednego dnia pokonywał dystans, który kupieckiej karawanie potrafił zająć tydzień.
Podziękował królowi lasów pokłonem, a kiedy ten parsknął rozbawiony, uśmiechnął się i poklepał go po szyi. Wówczas byk trącił go pyskiem, by zaraz zawrócić w leśne gęstwiny. Młodzieniec spoglądał za nim z tęsknotą w sercu. A gdyby tak uciec wraz z nim? W prastare knieje, leśne gęstwiny? W miejsca, gdzie ludzka noga nigdy nie postanie?
– Chodź, chłopcze. Mamy mnóstwo sprawunków – przemówiła Kwiat Paproci, przyjmując postać pięknej kobiety i ujęła go za ramię.
– Jak to jest, że potrafisz tak zmieniać formy? – spytał ją po raz kolejny.
– A czy to ważne?
– Jeśli pomoże mi to przeżyć, to tak.
– Nie pomoże – stwierdziła, wzruszając ramionami. – Nie mogę się podzielić z tobą tym darem, chłopcze.
– Nie dziwi mnie to, Paprotko.
Kiedy pierwszy raz ją tak nazwał, obraziła się na niego na bite trzy doby. Z czasem jednak przywykła, a i zdawało się, że wręcz nowe miano przypadło jej do gustu. Wspólne przygody szybko ich do siebie zbliżyły.
– Masz zamiar się tak pokazać? – spytał Jacek, patrząc na prześwitującą suknię zjawy.
– Czy to coś złego?
– Nieco nieprzyzwoitego, rzekłbym.
– To tylko wasze, ludzkie wymysły. Żyłam na tych ziemiach, nim ktokolwiek z waszego gatunku się tu osiedlił. Czemu więc to ja mam się dostosowywać do was?
– Ależ nic takiego nie mówię, Paprotko. Ot, tylko zwracam uwagę.
– Wyjątkowo głupią uwagę.
Młodzieniec zaśmiał się lekko i ujął ją pewniej za ramię, na co ta przylgnęła do niego ochoczo. Nie obawiał się książęcej świty i skrytych wśród zarośli kuszników. Nikt spośród zebranych nie był na tyle głupi, by go zaatakować, nawet jeśli co poniektórzy pałali do niego niechęcią.
Po wysokim mężczyźnie, stojącym przy krawędzi klifu, znać było zmęczenie długą tułaczką. Chociaż jego ubiór wykonany był z wysokiej jakości materiałów, tak wszędzie widać było ślady intensywnego użytku. Zmierzwione włosy i przydługa, chaotycznie ułożona broda potrzebowały pilnej wizyty u balwierza. Lekko drżące dłonie świadczyły o tym, iż ostatnimi dniami nie sypiał za wiele.
Najlepiej zaś o tym, jak wymęczony jest książę, świadczyły głębokie zmarszczki oraz przygasłe oczy. Oblicze mężczyzny wyglądało zgoła odmiennie niż w dniu, kiedy Jacek ujrzał go po raz pierwszy. A było to ledwo parę miesięcy temu…
– Mości książę – przywitał się młodzieniec, chcąc klęknąć, lecz władca powstrzymał go gestem.
– Nie ma takiej potrzeby. Gdyby nie ty, nie nosiłbym tego diademu.
– Wasze…znaczy, twoje słowa wielce mi schlebiają.
– Prawda ci schlebia, Jacku, nie moje słowa. Wszyscy dookoła poczęli sobie ostrzyć zęby na me ziemię. Gdybym nie posłał Derwany na północ, nad mym skrawkiem pomorza powiewałby już gryfi herb. Z kolei tobie i jedynie tobie zawdzięczam to, że trzy tysiące żołdaków Ruprechta stanęło na granicy.
– Nie musiałem za wiele robić, po prawdzie – odparł skromnie Jacek.
– Zdradzisz mi zatem, jak to uczyniłeś?
– Pokazałem im paprocie w Wisielczym Lesie.
– Ach, tak, to rozwiązuje zapewne wiele problemów. – Władca parsknął ze śmiechem, kręcąc głową. – Piękna nazwa. Ty na nią wpadłeś?
– Nie, książę. Moja towarzyszka.
Kwiat Paproci na te słowa skłoniła się lekko przed Przemysłem, na co ten odpowiedział o wiele głębszym ukłonem. Był on jedną z niewielu osób, która nie tylko nie przejawiała niechęci i strachu wobec zjawy, a wręcz zdawał się darzyć ją sympatią. Nie tylko dlatego, że zawdzięczał jej integralność swej korony, ale także osobiście, jako osobę.
Ku boleści żercy, małżonki, wielu dworzan, wspomnianej wcześniej Derwany, a ku uciesze prostego ludu, który w przeciągu paru miesięcy począł traktować Jacka i Kwiat Paproci jako wybawicieli. Bo i niejako nimi byli.
– Gdyby nie wasza dwójka, połowa mych kasztelanii poszłaby z dymem. Żelazne Woły są sprytne. Unikali nas długo, stanowczo za długo. Będziemy latami zbierać się po tej dziwnej wojnie.
– Jak rozumiem, dalej nie udało się doprowadzić do żadnej większej batalii?
– Niestety. Twardo trzymają się swojej taktyki. To dziwne. Zdaje im się w ogóle nie zależeć na łupach, a przecież to najemnicy. Ot, biorą tylko to, co mogą zjeść, a resztę palą lub spuszczają w dół rzeki.
Jacek skinął głową. Żelazne Woły okazały się działać wespół z innymi, pomniejszymi bandami najemniczymi. Palili i mordowali jak popadło, lecz grabili zaskakująco mało. Wydawało się, że ich jedynym celem jest sianie jak największego zniszczenia i ucieczka. Unikali bitew, urządzali zasadzki, rozpraszali się, by zebrać się ponownie parę mil dalej. Taktyka przedziwna i bezsensowna z punktu widzenia wojny konwencjonalnej, bowiem nie dało się na niej nijak zarobić. Niemniej jednak, skuteczna w sianiu śmierci i zniszczenia.
Do czasu, póki Jacek nie włączył się do walki. Chłopak poklepał w zamyśleniu młot ojca, zawieszony u pasa. Nigdy się z nim nie rozstawał. Nawet w obecności księcia.
– Kryją się na Pożogowym Wzgórzu. Nie mają jak stamtąd uciec. Derwana wracając z północy obstawiła ostatnie drogi ucieczki.
– Ilu ich się tam znajduje?
– Wszyscy, Jacku. – Książe spojrzał na niego znacząco i dodał po paru uderzeniach serca. – Wszyscy, łącznie z ich dowódcą. Władającym toporem, rzekomym półolbrzymem.
Jacek zacisnął mocniej dłoń na rękojmi młota, na tyle mocno, aż paznokcie nie przebiły jego skóry, powodując krwawienie. Dopiero kiedy Kwiat Paproci ujęła go za rękę, zauważył to. Odetchnął głęboko, wcale jednak nie próbował się uspokoić. Po prostu skupił swój gniew tam, gdzie powinien znaleźć ujście.
Upewnił się wprzódy, że żerca z jego rodzimych stron mówił prawdę. Wśród najemników wyróżniał się nade wszystko ich dowódca, olbrzymi mężczyzna, okuty od stóp po czubek głowy w żelazo. Władał on potężnym toporem i stanowił awangardę swej kompani. Zostawiał po sobie ślad pożogi oraz zniszczenia, za którym podążała reszta. I to on zamordował ojca Jacka.
– To wasz cel, czyż nie tak? – zapytał książę, przerywając milczenie.
– Owszem, książę – odpowiedziała Kwiat Paproci z pięknym uśmiechem. – Nie obawiajcie się jednak.
– Czegóż to miałbym się obawiać?
– Nie mamy zamiaru cię zdetronizować.
– Cóż was przed tym powstrzymuje? – Kpiący, zmęczony uśmiech wystąpił na oblicze władcy.
– Brak zainteresowania, książę. Dotrzymamy danego słowa. Pomożemy wam wybić Żelazne Woły co do ostatniego. W zamian jedynie prosimy, byście pozwolili nam zająć się osobiście ich dowódcą.
– Jestem człowiekiem słowa, Księżniczko Paproci. Nie śmiałbym go złamać, nawet jeśli oznaczałoby to moją zgubę.
Jacek podniósł w końcu wzrok z podłoża i uśmiechnął się. Wpierw do swej towarzyszki, potem do władcy. Odetchnął głęboko i rzekł jedynie:
– Szykujcie ucztę, mości książę. Przed zmrokiem będzie co świętować.
***
– Las Wisielców. Byłem tam, parę razy.
– I jak wrażenia? – zapytała Serafia, stukając kieliszkiem o blat.
– Paskudne miejsce. Po dziś dzień niektóre z tych szkieletów tam wiszą, a rosną tam tylko…cóż, paprocie.
– Ha! I co, dalej twierdzisz, że to tylko głupia legenda?
– W każdej legendzie kryje się ziarno prawdy. Pożogowe Wzgórze również mi gdzieś dzwoni, lecz ni cholery nie mogę sobie przypomnieć, gdzie dokładnie.
Julian dolał sobie kolejną porcję wina. Miał niesamowicie silną głowę. Jeszcze parę lat temu, z łatwością upiłby Serafię trzykrotnie w takim tempie.
– Z przyjemnością odświeżę ci pamięć, mój drogi.
– Dalszą częścią historii, jak mniemam?
– Jak najbardziej. Dzisiaj bowiem znamy to miejsce pod inną nazwą.
Jacek nie był przyzwyczajony do walki ramię w ramię z sojusznikami. Zawodowi żołnierze poruszali się jego zdaniem za wolno, zbyt schematycznie. Walka nie powinna być rytmiczna, bo pozwala wówczas przeciwnikowi na dostosowanie się do ruchów. Dlatego też działał na własną rękę aż do dzisiaj.
Mimo swej niechęci, musiał przyznać, że elitarne siły księcia, chociaż nieliczne, były świetnie zorganizowane. Mur tarcz posuwał się nieustannie wprzód, bezlitośnie łamiąc opór broniących ruin sił przeciwnika. Kusznicy maszerowali piętnaście stóp za nimi i kiedy tylko nadchodził sygnał, posyłali salwy pocisków. Co mniejsze bandy najemników zostały wycięte w pień. Jedynie Żelazne Woły, wspierane przez usłużne im Furie Północy oraz Złote Gryfy, walczyły zajadle. Mogliby się bronić na Pożogowym Wzgórzu zapewne przez parę ładnych tygodni, gdyby nie fakt, że Jacek zjawił się za linią frontu, po czym wyeliminował większość kuszników i łuczników, nim ci w ogóle zdążyli odegrać jakąkolwiek większą rolę w bitwie.
Młodzieniec obserwował, jak siły książęce pokonują most i zabezpieczają przyczółek. Nie minęło wiele czasu, aż wspierające drużyny poszczególnych kasztelanów dołączyły do nich. Zaraz doszło do przegrupowania i wznowienia natarcia. Ruszyli w górę wzgórza, tym razem szerokim szykiem, wprost do zrujnowanej, opuszczonej twierdzy.
– Uwijają się jak mrówki. Zawdzięczają nam, że nie zostali jak owe mróweczki zdeptani, a nawet nie wiedzą, kim jesteśmy – przemówiła Kwiat Paproci, pojawiając się jak zawsze znikąd u boku Jacka.
– Zapewne masz rację, lecz na co im ta wiedza? Ja sam nie pojmuję do końca, czym jesteśmy.
– Jesteśmy swoim przeznaczeniem, chłopcze.
– Czy nie nazwałaś mnie idiotą, kiedy ledwo co się poznaliśmy? – zapytał, unosząc brew w rozbawionym grymasie.
– Być może, ale to było dawno temu – odrzekła, obejmując go od tyłu i kładąc mu głowę na ramieniu. – Jesteś pewien, że nie chcesz nimi rządzić?
– Na cóż mi ta władza, Paprotko?
– Dla zabawy, dla zabawy! Nie tylko księstwo, ale i cała kraina mogłyby być nasze.
– Nie, Paprotko. – Jacek pokręcił głową i uśmiechnął się. – Na nic mi władza i potęga, jeśli nie mogłem nawet ocalić ojca.
– Pomścisz go już dzisiaj.
Młodzieniec skinął głową i ześlizgnął się parę pięter w dół po bluszczu, który ochoczo udzielał mu podpory. Czuł, jak krew buzuje mu w żyłach, kiedy zbliżał się do fortecy. Wspiął się w mgnieniu oka na jedną z ocalałych wież, wskakując wprost na plecy jednego z najemników. Nawet nie wyciągał broni. Ot, kopnął go w plecy, a kiedy jego towarzyszka boju, jedna z Furii Północy, rzuciła się na niego z włócznią, ustąpił lekko. Uchylił się przed pchnięciem w głowę, odskoczył przed zamachem, a kiedy przeciwniczka warknęła, w złości lekkomyślnie skracając dystans, wyszedł jej naprzeciw. Spróbowała uderzyć go tępym, stalowym okucie, on jednak zszedł gładko z linii ciosu i nim ta zdążyła się cofnąć, uderzył ją w twarz. Nordycka wojowniczka zachwiała się, Jacek zaś złapał jej ramię i wykręcił nagłym szarpnięciem. Przycisnął ją do blanki, sprowadzając na posadzkę i kopnął z kolana w głowę. Raz, drugi, trzeci. Kiedy poczuł, jak wiotczeje w rękach, puścił ją, by pochwycić porzuconą wprzódy włócznię i dobić precyzyjnym pchnięciem.
– Wyrobiłeś się – stwierdziła Kwiat Paproci, szturchając czubkiem białego obcasa zwłoki.
– Po zabiciu tylu ludzi, trudno by było o coś innego.
– Nie chodzi o same umiejętności, chłopcze. Już nie muszę napędzać twojej złości, gniewu, jak czyniłam to wcześniej. Zabijasz sprawnie, szybko, z zimną krwią.
Jacek parsknął lekko, kręcąc głową. Pochwycił kuszę, wycelował i wystrzelił bez zawahania, zabijając kolejną wojowniczkę z północy.
– Karcisz mnie, Paprotko?
– Wprost przeciwnie. Jestem z ciebie dumna.
Takiej deklaracji się nie spodziewał. Spojrzał na nią zdziwiony, ona zaś odpowiedziała mu łagodnym spojrzeniem. Rzadko widywał na jej twarzy tak lekki wyraz. Po prawdzie, przez pierwsze parę tygodni nie zdarzyło mu się to ani razu. Teraz zaś mógł wyczytać w jej niesamowitych, nieludzkich oczach tak wiele…
Przyglądali się sobie chwilę w milczeniu, ignorując bitewny zgiełk ledwo kilka jardów poniżej. Wtem jednak rozbrzmiały triumfalne okrzyki sił książęcych przemieniły się w te wyrażające ból i strach. Jacek dopadł do krawędzi wieży, a jego oczy błysnęły gniewem. Kwiat Paproci przystanęła obok niego, po czym westchnęła lekko. Chwyciła go za ramię, nim przemówiła:
– Oto nadszedł czas twej zemsty, chłopcze. Pomścij swych braci i siostry, swą osadę. Swego ojca.
Nie trzeba było mu tego dwa razy powtarzać. Kiedy ujrzał mierzącego blisko osiem stóp potwora, okutego w czarną stal, poczuł, jak gniew zapłonął mu w sercu. Zeskoczył z wieży, nie przejmując się faktem, że normalny człowiek na jego miejscu połamałby sobie nogi. Wylądował gładko i bez chwili zwłoki, rzucił się pędem przed siebie.
Pierwszego z przeciwników powalił, nim ten zdołał się na niego obejrzeć. Drugi zdołał unieść tarczę, ale zapomniał osłonić nóg. Drzewce włóczni posłały go na kolana, grot zakończył jego i tak zbyt długi żywot. Jacek szedł przez pole bitwy, skupiony tylko i wyłącznie na olbrzymie. Zablokował cios miecza, jakby od niechcenia, a Kwiat Paproci zjawiła się nagle za napastnikiem, podrzynając mu gardło.
Szedł przez pole bitwy niczym półbóg wśród śmiertelników, tako samo jak i półolbrzym naprzeciw niego. W końcu stanęli naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem. Byli ledwo parę stóp od siebie, pośrodku pola bitwy. Dowódca Żelaznych Wołów wyglądał niczym mroczny wojownik z najczarniejszych legend. Ogromny, okuty w żelazo, z toporem mogącym jednym zamachem odciąć łeb konia. Nici przeznaczenia tańczyły między nimi, a kiedy półolbrzym drgnął, Jacek przyjął niską pozycję, gotów rzucić się przed siebie, lecz wróg go zaskoczył.
– Bronić mnie, patałachy, bronić mnie do kurwy nędzy! – wrzasnął donośnie i począł uciekać w głąb twierdzy.
Młodzieniec przez chwilę nie wiedział, jak ma się zachować. Otrząsnął się z szoku tylko i wyłącznie dzięki temu, że Kwiat Paproci uszczypnęła go w policzek, by zaraz zabić zgrabnym, płynnym ruchem efemerycznego ostrza dwa Żelazne Woły. Jacek warknął pod nosem. Nie miał na nich czasu. Ruszył biegiem przed siebie, a kiedy najemnicy utworzyli prowizoryczny mur tarcz, nie zatrzymał się, a wręcz przyspieszył. Biegł wprost na nich i przywołując magię Kwiatu Paproci, wyskoczył wysoko. Żadne ostrze nie było w stanie go choćby musnąć. Wylądował kilka stóp za ich plecami i pobiegł za swym nemezis. Najemnicy próbowali go zatrzymać, lecz siły księcia szybko związały ich walką.
Jacek nie zastanawiał się zanadto, gdzie biegnie. Z tyłu głowy zdawał sobie sprawę, że może to być pułapka, ale dla niego liczyło się tylko to, by dorwać przeklętego Żelaznego Woła. Ten widocznie musiał utracić już wszystkich najemników, bowiem z ciasnych korytarzy i zawalonych przejść nie wychylił się nikt, by zaatakować Jacka.
Kiedy wypadł ponownie na otwartą przestrzeń, poczuł deszcz na twarzy. Taki sam, jak tego dnia. Nie potrafił tego wyjaśnić, ale był przekonany, że to ta sama woda, która kapała na niego, kiedy patrzył na trupa swego ojca. Półolbrzym już nie uciekał. Stał pośrodku szerokiego, zrujnowanego mostu, łączącego główną twierdzę z samotną wieżą, widniejącą za jego plecami. Spoglądali na siebie w milczeniu, dysząc ciężko. Okuty w czerń mężczyzna przerwał ciszę.
– Więc to ty. Książę Paproci. Ten, który zniweczył me plany.
– To ty zniszczyłeś moje, skurwysynu – warknął Jacek, zaciskając dłoń na rękojeści miecza.
– Hah, śmiałe słowa jak na takiego pokurcza. Gdyby nie ta zjawa, co siedzi w tobie, gówno byś zrobił.
– Masz zwidy. To ze strachu przed śmiercią? – zadrwił, chociaż poczuł się niepewnie. Nikt nie potrafił dostrzec Kwiatu Paproci, kiedy ta kryła się w jego sercu.
– Nie schowasz jej przede mną. To z powodu takich jak ona, wasz przeklęty, perunowy ród musi wyginąć.
Mężczyzna warknął i poprawił topór w dłoniach. Począł iść powoli w stronę Jacka, ten zaś ruszył mu naprzeciw. Coś jednak było nie w porządku, czuł to. Spróbował przywołać Kwiat Paproci, by dodała mu otuchy swą magią i wówczas zrozumiał. Jego droga towarzyszka była ledwo co obecna. Jej zazwyczaj potężna, wyraźna prezencja rozpłynęła się w nicość. Zdołała tylko wyszeptać parę słów, nim zasnęła w jego sercu.
Zabij go, Jacku. Spraw, bym była dumna.
– Coś ty zrobił? – warknął wściekle chłopak, przyspieszając kroku.
– Robię to, co winni zrobić wszyscy moi pobratymcy, ludzie północy, południa, nomadzi ze stepów. Pozbywam się zarazy toczącej te ziemie!
Z dzikim okrzykiem, mężczyzna skoczył przed siebie. Ogromny topór w jego dłoniach zdawał się być drobny w porównaniu do jego postury. Ostrze błysnęło tuż przed twarzą Jacka, który cofnął się w ostatnim momencie. Nie miał czasu na kontratak, zaraz bowiem kolejne, niskie uderzenie nieomal nie pozbawiło go ramienia. Spróbował zaatakować samemu kwartą w pierś, lecz lewy naramiennik czarnej zbroi okazał się nad wyraz odporny. Miecz odbił się od niego, młodzieniec zaś jęknął, kiedy poczuł impet ciosu w ramionach.
Dowódca Żelazny Wołów nie zwlekał. Wymierzył kolejne, skośne cięcie, a kiedy to chybiło, począł uderzać krótkimi, płynnymi ruchami, nieustannie skracając dystans. Jeden jego krok był niczym dwa Jacka, który to tańczył między ciosami, próbując znaleźć jakąkolwiek okazję do kontry. Poślizgnął się na poluzowanym kamieniu, nieomal lądując na kolanach. Byłby to zapewne jego koniec, bowiem najemnik znalazł się nagle przy nim i pchnął barkiem. Cudem, chłopak zdążył osłonić się częściowo mieczem. Odbił się od napastnika i wycofał piruetem. Ktokolwiek inny na jego miejscu zostałby rozpłatany wpół, lecz on w ostatniej chwili zdołał uniknąć kolejnego ciosu.
– Coś ty zrobił? – powtórzył wściekłym tonem, szukając jakiejkolwiek słabości w postawie przeciwnika. Bezskutecznie.
– A co, chciałbyś pewnikiem mnie załatwić tak, jak resztę, ha? Marz dalej, smarkaczu!
Zaatakował ponownie, tym razem jednak Jacek nie dał się zaskoczyć. Ruszył mu naprzeciw, nawet nie próbując blokować uderzenia. Zbił je tylko, po czym ciął ostrzem, krótko, z łokcia. Ponownie jednak, za wolno. Przeciwnik odbił bez trudu uderzenie, przyjmując je na karwasz, po czym od razu zaatakował.
Jacek czuł, że znajduje się w sytuacji bez wyjścia. Nie mógł walczyć na dalszy dystans, bowiem przeciwnik miał ewidentną przewagę zasięgu. W bezpośrednim starciu nie miał zaś najmniejszych szans. Sparował kwartą kolejne uderzenie, a impet ciosu aż wydarł mu jęknięcie z płuc. Wycofał się rozpaczliwie, chcąc chociaż na chwilę odpocząć, ale najemnik mu na to nie pozwolił. Nacierał bezustannie, kierując pojedynkiem tak, że prędzej czy później Jacek musiał albo skrócić dystans, albo wpaść wprost do ziejącej w moście dziury.
Chłopak rzucił za siebie krótko spojrzeniem. Było jeszcze jedno rozwiązanie, chociaż w innych okolicznościach, unikałby go za wszelką cenę.
Wywinął się nagle i rzucił w bok. Odruchowo, okuty w czerń wojownik podążył za nim, zaraz się jednak zatrzymał. Jacek bowiem wskoczył na zrujnowaną kolumnę, by następnie z niej przeskoczyć na drugą stronę dziury. Półolbrzym warknął i rzucił się w pogoń za młodzieńcem, ten jednak zdołał odzyskać inicjatywę. Zamarkował wypad, by przejść płynnie w tercę średnią. Zmuszał cały czas przeciwnika, by ich walka odbywała się na krawędzi wyrwy, wykorzystując swoją przewagę mobilności.
Był pewien, że uda mu się tym samym w końcu zmęczyć przeciwnika. Ten jednak zaskoczył go ponownie. Z rykiem niczym niedźwiedź, wziął potężny zamach i uderzył pionowo. Młodzik uskoczył, zdziwiony prymitywnym ciosem, biorąc pod uwagę, jak wyśmienitym wojownikiem okazał się być przeciwnik. Jacek przeszedł płynnie do kontrataku, wykorzystując fakt, że topór mężczyzny utknął w kamieniu. Nie wykonał jednak nawet dwóch kroków, a zrozumiał, cóż takiego półolbrzym miał na celu.
Kamienie poczęły osuwać się pod nimi. Jacek nie wziął pod uwagę faktu, że najemnik może być na tyle zaślepiony chęcią mordu, iż nie zwracał uwagi na własne życie. Półolbrzym rzucił się na niego, a chłopak nie zdążył zareagować. Oboje wyrżnęli w zrujnowany murek. Najemnik usiadł okrakiem nad młodzieńcem i tylko fakt, że ten zachował jasność umysłu, ocalił jego twarz przed zgruzgotaniem pancerną piąchą. Zaraz jednak poleciał kolejny cios, a za nim następny, każdy coraz precyzyjniej wymierzony.
Jacek wywinął się spod przeciwnika, a następnie oparł stopę o jego biodro. Pchnął mocno, odsuwając go cal od siebie, nie miał jednak dokąd uciekać. Przetoczył się na bok, kiedy półolbrzym rzucił się ponownie, lecz tym, co go ocaliło, nie był jego desperacki unik, a fakt, że cały most począł się walić.
Runęli oboje w dół. Pod mostem znajdował się drugi, mniejszy, stanowiący podporę i przestrzeń do pracy dla murarzy w dawnych czasach. Jacek upadł na niego ciężko i przez parę uderzeń serca dochodził do zmysłów. Podniósł się w końcu z jękiem bólu i rozejrzał dookoła. Jego przeciwnik wisiał na jednej z kolumn, wokół niego zaś kłębiła się ciemność. Wężowate cienie splatały się ze sobą, oplatając go niczym gruba lina i nie pozwalając spaść w przepaść, jak to nakazywały prawa natury.
Początkowo, Jacek nie pojmował, na co patrzy, wtem jednak niespodziewany, acz jak zawsze przyjemny dotyk Kwiatu Paproci na ramionach pozwolił mu zrozumieć. Przez parę uderzeń serca tylko przyglądał się swojemu nemezis, rozglądając się desperacko za mieczem, ale nigdzie nie mógł go dostrzec. W tym czasie, mężczyzna zdołał się wdrapać na most, przy pomocy czarnej zjawy, która otulała go szczelnie.
Istota ta była aż za dobrze znana Jackowi, jak i wszystkim jego siostrom i braciom. Nienaturalny, gęsty cień, który co chwila zmieniał kształty i formy, lecz pomiędzy nimi, co parę sekund, jedna wyróżniała się spośród nieskończonego chaosu. Olbrzymi, czarny wół, patrzący na Jacka z czystą nienawiścią w spojrzeniu.
– Więc to tak? Chcesz nas wyniszczyć, a sprzymierzasz się z naszymi bogami? – zakpił chłopak, oddychając ciężko.
– Hah, nic o mnie nie wiesz, smarkaczu! Myślisz, że tego chciałem? Nie miałem wyboru! Albo to, albo śmierć. I to z waszej winy!
– Łżesz jak pies. Od dziesiątek lat nie walczyliśmy z nikim zbrojnie. Mamy za wiele własnych problemów.
– Istotnie, wy nie. – Dowódca najemników parsknął niewesołym śmiechem. – Rzeknij mi jednak, co żeście uczynili z plagą potworów, która nawiedziła wasze ziemie dwie dekady temu?
– Nawet nie było mnie wtedy na ziemi. Skąd mam to wiedzieć? Rodzice uczyli mnie jeno, że je wyparliśmy. Żelazem, ogniem i krwią.
– A i owszem, odegnaliście bestie, zabijając większość z nich. Zabezpieczyliście swe ziemie, umocniliście straże. Chwalebne. Lecz czy ktokolwiek z was zastanowił się, co się stało z niedobitkami bestii? Tych samych bestii, które przybyły na te ziemie wraz z wami i waszymi bogami?
– Pewnie sczezły w lasach, pozbawione pokarmu. – Jacek nie rozumiał, dokąd ta rozmowa zmierza, ale z uwagi na pulsujący ból, próbował ją przedłużyć tak długo, jak to tylko było możliwe.
– Hah, pewnikiem, jużci! Może jeszcze we wróżki wierzysz, co?
– Gadaj, co wiesz.
Przez chwilę panowała cisza. Ani Jacek, ani Żelazny Wół nie chcieli rzucać się na przeciwnika, bowiem wpadnięcie do dziury w moście, która ich rozdzielała, z całą pewnością zakończyłby się śmiercią.
– Śmiałyś, chłopcze. Lecz skoro i tak zaraz umrzesz, równie dobrze mogę ci to powiedzieć. – Wojownik wyszczerzył się w paskudnym uśmiechu, a nieustannie tańczący cień objął całą jego sylwetkę. – Kiedy pokolenie twych dziadków i ojców świętowało wielkie zwycięstwo, zapomnieli, że okoliczne ziemie przed waszym przybyciem nie znały tych potworów. Nie potrafiliśmy z nimi walczyć. Napadły na moją wieś, gród mego pana. Wymordowały wszystkich. Gdzie byliście wy, dzieci Peruna?
– Nie…nie wiem – wyjąkał z siebie Jacek. – Mogliście nas poprosić o pomoc?
– Pomoc w czym? Odbudowie mej wsi? I kto niby miałby tam zamieszkać? Trupy? Hah! Nie mieliśmy nawet jak was prosić o pomoc, bo przeklęte czarty potrafią zwietrzyć człowieka z odległości paru mil. Każdy posłaniec umierał, jeśli tylko wyjechał za wcale nie takie bezpieczne mury miejskie.
– Co to ma wspólnego ze mną? – warknął chłopak, czując, jak złość w nim ponownie narasta. – Nie ma w tym mojej winy, ani mego ojca, którego ty zamordowałeś.
– Czyżby? Cóż, może i tak myślicie. Lecz wasze bestie żyją dzięki wam, tak jak nasze bestie żyją dzięki nam. Tak samo i wasi bogowie.
Najemnik przerwał na chwilę, po czym uśmiechnął się paskudnie. Cień począł wnikać w jego ciało, przeplatając się z nim w przedziwną, ni to ludzką, ni zwierzęcą formę, coraz bardziej przypominając…
– Weles ci to rzekł? Pan zaświatów? Ten, który starł się w dawnych latach z Perunem i przegrał, mści się więc na nas, dzieciach gromowładnego?
– Hah, masz mnie za naiwnego? Nie, pokurczu, źle rozumujesz. To ja się do niego zwróciłem. Tylko wasi bogowie mogą zabić waszych bogów. Oddałem mu swe ciało, by pokonać bestie na naszych ziemiach. Gdyby nie on, już dawno byłbym martwy. Jak i cała moja kraina.
– Lecz każda magia wymaga ofiar, czyż nie? – Jacek uśmiechnął się krzywo i wyprostował. Ból mijał, kiedy jego furia narastała. – Czegóż zażądał od ciebie pan zaświatów?
– Was. Waszej krwi. Pomógł niegdyś Perunowi was stworzyć, by zostać wygnanym z tego świata. Teraz żąda swej zapłaty. – Żelazny Wół poruszył się lekko, szykując do starcia. – Jego pragnienie zaś pokrywa się z moim. Jeśli bowiem was zabraknie, to i wasze bestie obumrą. Zatem cały wasz przeklęty, perunowy ród zginie z mej ręki. Wyzwolę tę ziemię od waszej zarazy!
Cienisty wół ryknął wraz z najemnikiem. Echo ich krzyku było na tyle potężne, że parę kamieni urwało się z mostu.
– Uważaj, chłopcze. Chociaż nie jest to Weles sam w sobie, tak niewątpliwie ma w sobie cząstkę jego mocy – przemówiła Kwiat Paproci, ujmując Jacka za ramię.
– Czemu cię wypuścił ze swej niewoli?
– Więc pojąłeś, czemu zniknęłam. Moje gratulacje. – Zjawa uśmiechnęła się lekko, zaraz jednak spoważniała. – Zaskoczył mnie. Gdybym się go spodziewała, nigdy bym na to nie pozwoliła, ale spętał mnie swoją energią, swym jestestwem, nim wyczułam jego obecność. Ale to nic. Weles może być i władcą podziemia, lecz byle jego pomiot nie ma nade mną władzy. Nie mógł jednocześnie więzić mnie i udzielić mocy temu bydlakowi. Bez niego zaś by przepadł.
Przez króciutką chwilę milczeli, wtem jednak rozległ się potężny grom, rozświetlając całą okolicę niczym słońce. Jacek parsknął pod nosem. Nie spodziewał się takiego wsparcia od swego patrona.
– Nie wyjdziemy z tego bez szwanku, wiesz o tym, Paprotko?
– Wprost przeciwnie, chłopcze. Już za chwilę, dopełnisz swej zemsty, a ja z dziką satysfakcją ci w tym pomogę. – Upiorny ton głosu zjawy niegdyś napełniał serce młodzieńca grozą. Teraz sprawił mu dziką radość.
– Obaj nie mamy broni. Nie mam z nim szans w bezpośredniej walce, więc…
– Masz, broń. Czyż nie jesteś z rodu Peruna?
Przez parę sekund nie pojął znaczenia tych słów. Potem jego dłoń powędrowała do młota, zawieszonego u boku. Rozwiązał liczne, trzymające go rzemienie i ścisnął za rękojeść. Nie była to broń, lecz narzędzie kowalskie. Kiedy jednak spojrzał w dół, ujrzał, że zarówno obuch, jak i trzonek, poczęły się powiększać i zmieniać kształty.
Dostrzegł to również najemnik. Wrzasnął wściekle wraz ze zjawą, która objęła go niczym kochanka. Wykorzystując jej magię, rzucił się przed siebie i przeskoczył dziurę. Wylądował ciężko, po czym zaatakował Jacka, ale ten był gotowy. Młot w jego rękach ledwo co przypominał ten sprzed kilku sekund. Młodzik wziął zamach i uderzył, zdradziecko, w kolano. Półolbrzym w swej furii nie miał jak uniknąć tego ciosu. Upadł, zaraz jednak się podniósł. Ledwo to uczynił, otrzymał kolejny cios, tym razem w pierś. Płat zbroi odpadł, odsłaniając skórzany pancerz, a Jacek zaraz uderzył ponownie nadziakiem.
Ryk, który przeszył powietrze, nijak nie brzmiał ludzko. Cienie dookoła zafalowały, wiatr zawył, z nieba począł padać grad. Najemnik przypominał człowieka już tylko z postury, zachowywał się bowiem jak dzika bestia. Przypuścił wściekły atak na Jacka, młócąc powietrze ramionami, z których poczęły wyrastać pazury. Hełm zdawał się zrastać z jego czaszką i formować długie na stopę rogi, których jedno uderzenie mogłoby zabić konia.
Mosty nad nimi i pod nimi kruszyły się pod naporem ich furii. Każdy jeden cios mógł być tym ostatnim. Jacek tańczył dookoła stwora, a Kwiat Paproci towarzyszyła mu wiernie. Wspólnie zanurkowali pod łapą potwora, razem zadali cios w jego biodro. Wycofali się bezpiecznie przez cienistymi pazurami i odetchnęli.
– Czas to zakończyć – powiedzieli równocześnie, mierząc przeciwnika wzrokiem.
Opętany przez pomiot Welesa mężczyzna rzucił się przed siebie. Nie zważał na fakt, że Jacek znajdował się na skraju mostu. Żądza mordu przesłoniła w nim jakikolwiek racjonalizm. Chłopak cofnął się przed pierwszym i drugim ciosem. Trzeciego półolbrzym nie zdążył wyprowadzić. Uderzenie w nogę posłało go na kolana, kolejne wymierzone w pierś rzuciło na plecy. Wierzgnął i machnął łapą, lecz trafił jedynie w powietrze. Nie był w stanie ustać na nogach, a kiedy podźwignął się na cztery kończyny, kolejne, precyzyjne uderzenie posłało go ponownie na łopatki.
Jacek stanął tuż przy potworze. Gotów zadać ostatnie uderzenie, uniósł swój młot. Wtem jednak kamień pod nim zadrżał, a cienie dookoła zatańczyły. Kwiat Paproci odegnała je niedbałym gestem od samego Jacka, lecz nie on był ich celem. Chłopak nie zdążył się cofnąć, bo i nie miał nawet gdzie. Most zaczął się walić, a przez huk kamieni dosłyszeć można było przeraźliwy wrzask.
– Zginiesz wraz ze mną, Kwiecie Paproci!
Cała konstrukcja runęła w przepaść. Upadek z tej wysokości mógł skończyć się tylko śmiercią, nawet dla kogoś takiego jak Jacek i dowódca Żelaznych Wołów. Lecieli na spotkanie śmierci, pogodzeni ze swym losem. Tym, kto się z nim nie zgadzał, była biała zjawa.
Pnącza porastające ścianę wzgórza wyrosły nagle i objęły chłopaka. Drobne drzewa złączyły konary, by chronić go przed opadającym gruzem. Zszokowany młodzieniec patrzył oniemiały, jak Kwiat Paproci opuszcza jego ciało, by poddać swej władzy wszystkie rośliny w okolicy. Nie wiedząc jak się zachować, po prostu czekał, podziwiając swą towarzyszkę i jej cudowną magię.
Minęło dobrych parę minut, nim ostatnie kamienie spadły w przepaść. Zmęczona zjawa machnęła dłonią, a pnącza i korzenie opuściły Jacka w dół. Kiedy wylądował na stałym gruncie, aż sapnął zdziwiony. Serce dopiero teraz zaczęło bić mu jak szalone, dłonie i czoło spłynęły potem. Patrzył oniemiały na Kwiat Paproci, a ta odwzajemniła jego spojrzenie. Przez chwilę milczeli, nim w końcu zdołał przemówić.
– Uratowałaś mnie po raz kolejny.
– I ostatni, miejmy nadzieję. Czas to zakończyć, chłopcze.
– Jak ci się mogę odpłacić?
– Przynieś temu światu chociaż odrobinę cierpienia. Dobij tego skurwiela.
Jacek parsknął ze śmiechem. Powstał, poprawiając uchwyt na rękojmi młota i ruszył w kierunku najemnika. Ten leżał na ziemi, ledwo oddychając. Cienie kłębiły się wokół niego, ale w obecności Kwiatu Paproci, pomiot Welesa nie był w stanie nic uczynić. Hełm mężczyzny leżał obok, dzięki czemu Jacek w końcu mógł spojrzeć w jego oczy, ujrzeć oblicze mordercy swego ojca.
I zdziwił się. Nie ujrzał bowiem nienawiści, gniewu, zła. Nie ujrzał smutku, cierpienia, bólu. Jedyne, co było wypisane w spojrzeniu mężczyzny, to ulga i wdzięczność.
– Wspaniała to była walka. Dobij mnie i weź mą siłę, Książę Paproci…
Najemnik ledwo co wycharczał te słowa. Cienie dookoła niego wzburzyły się i spróbowały wniknąć do jego ciała, on jednak odegnał je resztkami sił. Machnął dłonią i zaśmiał się, krótko, chrapliwie.
– Przepraszam. I dziękuję.
Woda spłynęła po policzku Jacka. Nie wiedział, czy był to deszcz, cz też łzy. A jeśli to drugie, to tym bardziej nie miał pojęcia, czemu miałby płakać. Ze szczęścia? Satysfakcji? Czy też dlatego, że ujrzał w oczach swego nemezis szczery, niczym niezmącony żal?
Perun zagrzmiał potężną błyskawicą. Jej huk był na tyle donośny, że całkowicie stłumił dźwięk młota, kruszącego ludzką czaszkę. Kiedy odnaleziono ją wiele lat później, sądzono, że to czaszka samego Czarnoboga, z uwagi na jej nieludzki wygląd. Oliwy do ognia przesądów dolewał fakt, iż uderzające w okolicy wzgórza gromy i błyskawice niosły się hukiem na dziesiątki stajań, nie raz i nie dwa będąc przyczyną pożarów.
Nazwano je Diablakiem, sądząc, iż to sam półolbrzym krzesze owe błyskawice w pradawnym gniewie. Tego jednak Jacek nie miał prawa wiedzieć.
***
Julian już się nie śmiał. Nie spoglądał na Serafię, lecz na nową partię wianków, które zostały zrzucone na taflę wody. Co poniektórzy z poszukiwaczy wrócili już, niosąc dziesiątki kwiatów, z których żaden nie był paprocią. Kobieta przyglądała mu się w milczeniu, z lekkim uśmiechem w kącikach ust. Przez chwilę zastanawiała się, czy przyjaciel w ogóle jej słuchał, bowiem cisza między nimi przedłużała się, lecz po jego zamyślonym spojrzeniu wywnioskowała, że zapamiętał każde jedno jej słowo.
– Ta historia nie ma szczęśliwego zakończenia, prawda?
– Zależy, jak definiujesz szczęśliwe zakończenie, mój drogi.
– Wiesz, co mam na myśli. Zawsze wiedziałaś, zawsze wiesz – stwierdził, wracając do niej wzrokiem.
– Tak, Julianie, ta historia nie ma szczęśliwego zakończenia, ale jest w niej jakieś piękno. I nauka, dla nas wszystkich.
– Dokończ, proszę. Jak zakończyła się wendetta Jacka?
***
Nikt go nie zatrzymywał ani za nim nie podążał, chociaż witały go liczne szepty. Jedynym, nieoczekiwanym towarzyszem podróży okazał się być żerca. Znajdowali się w miejscu, gdzie niegdyś stał jego dom, teraz zaś widniały tu tylko trzy nagrobki i nieużywany warsztat kowalski, pozostawiony ze względu na szacunek wobec zmarłego. Kapłan osobiście na to nalegał, kasztelan zaś przychylił się do tej prośby.
– Kiedy miało to miejsce? – zapytał cicho Jacek.
– Puste noce zakończyły się tydzień temu. Wspólny pogrzeb nastąpił od razu po.
– Noce?
– Nie opłakaliśmy zmarłych tak, jak powinniśmy wcześniej. Kiedy więc Jagna zmarła, postanowiliśmy oddać całej trójce wspólne honory.
– To – chłopak zawahał się, czując ucisk w gardle – chwalebne z waszej strony. By w ten ciężki czas uczcić w ten sposób zmarłych.
– Byliśmy im to winni. Ja byłem. Gdyby nie Henryk, nie chodziłbym między żywymi.
– Dobry z ciebie człowiek, Chwalibogu.
Nareszcie przypomniał sobie imię żercy. Kwiat Paproci stała u jego boku bez słowa, głaszcząc po ramieniu. Milczeli w trójkę przez dłuższą chwilę, póki Jacek nie usłyszał kroków na żwirze. Nie musiał odwracać wzroku, by wiedzieć, kim jest idąca w jego stronę osoba. Czekał cierpliwie, nie odrywając wzroku od nagrobków. Dopiero kiedy kobieta stanęła po jego lewicy, kłaniając się przed nim jak i Kwiatem Paproci, przemówił.
– Przybyłaś, Sławo.
– Więc pamiętacie me imię, Książę Paproci. Raduje to me serce.
– Po cóż tu przybyłaś?
– Chciałam oddać ci honory, panie. Uratowaliście nas. Nas wszystkich.
– Nie ich – odparł, wskazując podbródkiem na nagrobki.
– Jacek i Henryk umarli, nim się zjawiłeś. Nie ma zaś ratunku na złamane serce, panie.
Młodzieniec odwrócił wzrok od grobów i w końcu spojrzał na ukochaną. Serce zakuło go boleśnie, a cały świat dookoła przestał istnieć. Była tylko ona. Piękna i nieskazitelna, mimo faktu, że po całym dniu ciężkiej pracy. Nie powinno go dziwić to, co dostrzegł. Wszak minęło tak wiele czasu, od kiedy opuścił wieś. Mimo to, nie potrafił powstrzymać łez, płynących mu do oczu.
– Kimże jest ten szczęśliwiec?
– Mój panie?
– Jesteś zaręczona, czyż nie tak? – spytał, wskazując na amulet ze swargą. – Kimże jest twój małżonek?
– Och, to. Jaromir, mój panie, syn…
– Syn cieśli. Dobry człowiek, nawet jeśli nieco porywczy.
– Och, to zaszczyt, że go znacie, mój panie. – Uśmiech wypłynął na usta dziewczyny. – Dopiero jesteśmy po pierwszym słowie, lecz mam nadzieję z nadejściem wiosny związać nasze rodziny. Tak więc jeszcze nie jesteśmy związani przysięgą, mój panie. To byłoby…za wcześnie.
Kwiat Paproci pogładziła Jacka po ramieniu, widząc, jak ten zaciska dłoń na młocie. Potężna broń wzbudzała respekt, nie mniejszy, niż jej właściciel. Odwrócił wzrok i spojrzał na swe odbicie w kałuży. W niczym nie przypominał tego nieśmiałego chłopca sprzed najazdu Żelaznych Wołów. Urósł i zmężniał na ciele, jego włosy były jasne niczym kłosy pszenicy. W oczach tańczyła nienaturalna biel.
Nic dziwnego, że Sława go nie poznała. Nie mógł jej za to winić. Parsknął śmiechem i pokręcił głową. Ból w jego sercu zmienił się w pustkę, przerażającą otchłań, która zionęła czernią. Bezdenną, beznamiętną obojętnością.
– Obyście zatem żyli długo i szczęśliwie, Sławo. Niechaj wasze potomstwo będzie liczne i zdrowe.
– Dziękuję, pa…
– Tobie zaś żerco, powierzam pamięć o tej rodzinie – przerwał kobiecie Jacek, obracając się przodem do kapłana. – O Jagnie, której serce nieskalane było mrokiem, o Henryku, który oddał życie, by ratować brata w Perunie. I o Jacku, chłopcu, który zaginął.
– Ależ oczywiście, Książę Paproci. Spisaliśmy już ich historię, a nagrobki będą tu po wsze czasy.
– Dziękuję. Wam obojgu. Jesteście dobrymi ludźmi.
– To my będziemy dziękować tobie, panie, po wsze czasy – odrzekła Sława, dygając nisko. – Czy zechcecie zostać z nami? Nasze domostwa są otwarte dla was o dowolnej porze dnia i roku.
– Spieszno mi, Sławo. Acz pozwól mi jeszcze przekazać mój ostatni podarek dla tej ziemi.
Kwiat Paproci drgnęła, widząc, jak Jacek sięga po nóż. W porównaniu do Sławy i Chwaliboga, zrozumiała od razu, co ten ma zamiar uczynić, a co więcej, wiedziała, z jakimi konsekwencjami się to wiąże. Młodzieniec uśmiechnął się do niej łagodnie i spojrzał w jej oczy. Po raz pierwszy ujrzał w nich strach.
– Nie rób tego, chłopcze, nie…
– Wybacz, Paprotko. Inaczej nie potrafię.
Pojął nareszcie, jak dokładnie działa magia jego drogiej towarzyszki. Wymagała ofiar z cierpienia ludzkiego, jeśli tylko dotyczyła samych ludzi. Mogła rozkazywać naturze, lecz darem tym nie potrafiła nikogo obdarzyć. Był tylko jeden sposób, by Jacek uzyskał tę magię od niej.
Wbił nóż głęboko w dłoń. Sława i Chwalibóg krzyknęli z protestem, ale on nie zwrócił na to uwagi. Wyrwał ostrze równie nagle, a krew trysnęła na chłonną ziemię. Z każdej jednej kropli poczęły rosnąć drzewa, krzewy i kwiaty, splatając się ze sobą. W zaledwie parę minut porosły całe niemal wzgórze pod grodem, tworząc wielobarwny, gęsty zagajnik. Jedynie warsztat kowalski i trzy nagrobki ostały się nieruszone.
Sława i Chwalibóg rozglądali się dookoła z zachwytem, z grody dobiegały okrzyki zdumienia, jak i wiwaty, podobnie jak i ze wsi. Mieszkańcy porzucali swe zajęcia i biegli w stronę niesamowitego zjawiska. Tykali delikatnie zielone liście, podziwiali kwiaty o barwach intensywniejszych, niźli gdziekolwiek w całej krainie. Nawet sam grododzierżca wyruszył ze swego domostwa, obawiając się tajemniczej magii, widząc jednak radość swych podwładnych, i on dał się porwać ogólnej euforii.
Jedynie Kwiat Paproci wpatrywała się w Jacka pełnymi smutku oczętami.
– To mój prezent dla ciebie, Sławo – przemówił młodzieniec po dłuższej chwili, odwracając się w stronę mokradeł, leżących za wsią.
– Dla mnie? Ależ panie, czym sobie zasłużyłam, by…– spytała zachwycona, odwracając wzrok od kwiatów.
– Zawsze obiecywałem, że zasadzę ci klomb jeszcze wspanialszy, niźli ten dla matki. Czyż nie tak?
Spojrzał na nią po raz ostatni. W jej oczach błysnęło początkowo niezrozumienie, potem szok. Poruszyła parę razy ustami, lecz nie opuściły ich żadne słowa. Dopiero po kilku uderzeniach serca wymamrotała niewyraźnie:
– To…to naprawdę ty?
Chłopak nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko do niej ostatni raz i rzucił biegiem. Sława ruszyła za nim w pogoń, lecz była tylko człowiekiem. Musiała zejść ze wzgórza, z którego on po prostu skoczył. Biegła, ale w porównaniu do niego była niczym łania pragnąca wygrać wyścig z północnym wiatrem. Krzyczała w jego stronę, jednak śmiechy i głosy ekscytacji dookoła zagłuszyły każde jedno jej słowo.
Jacek biegł, tracąc siły, kiedy tylko przekroczył próg mokradeł. Niemal tak samo, jak tej pamiętnej nocy, słyszał szepty wierzb, lecz tym razem nie przemawiały one z pokusą, a z dumą. Wtórowały im wcześniej milczące dęby, graby, olsze, buki, brzozy. Witały go, jak bohatera.
Dopadł do gęstwiny paproci. Była tam, czekała na niego, mimo że jeszcze kilka minut temu stała przecież wraz z nim przy grobie rodziców. Upadł ciężko na kolana, czując, jak siły go opuszczają. Zaśmiał się lekko, nawet nie wiedząc, z czego dokładnie i spojrzał na nią.
– Paprotko, zawdzięczam ci wszystko.
– Czemu to zrobiłeś, chłopcze? – spytała cicho, przyglądając się mu ze smutkiem w spojrzeniu. Dostojna, magiczna, piękna.
– Świat mnie nie chce, Paprotko. Straciłem ojca, matkę, ukochaną, przyjaciół.
– Mogłeś odnaleźć nową kobietę. Nowych przyjaciół.
– Mogłem? – odpowiedział pytaniem, parskając lekko. – Nie, Paprotko. Straciłem swoją tożsamość. Jedna jedyna Sława uwierzyła, że jestem Jackiem, a i to dopiero, kiedy podarowałem jej swój ostatni dar.
– Czyniąc to, odrzuciłeś mnie. Moja magia wymaga ofiar, jak niemal każda na tym świecie. Wiedziałeś o tym, a mimo to, zrobiłeś to.
– Nie rozumiesz, Paprotko.
– Czego nie rozumiem? – Złość błysnęła w oczach zjawy. Zstąpiła na ziemię i klęknęła tuż przed nim, łapiąc jego twarz w dłonie i patrząc wprost w jego oczy. – Tego, że mnie odrzuciłeś w zamian za miłość kobiety, która i tak już jest przyrzeczona komu innemu?
– Nigdy bym cię nie odrzucił.
– Ale to zrobiłeś i…
– Nie, Paprotko – przerwał jej z uśmiechem. – Nie zrobiłem tego. Zawsze będziemy razem, ty i ja.
Spojrzała na niego, nie rozumiejąc o co mu chodzi. Dopiero po kilku uderzeniach serca dostrzegła, że ciało Jacka poczyna zanikać, lecz jego duch rośnie silny, jak nigdy wcześniej.
– Ty…co ty zrobiłeś?
– Nie odrzuciłem ciebie, Paprotko. Odrzuciłem ten świat. Świat, w którym nie ma dla mnie miejsca. Który nie tylko mi wszystko odebrał, ale i zapomniał o mnie samym. Tylko ty przy mnie byłaś.
– Czemu to zrobiłeś? – spytała, a Jacek pierwszy raz ujrzał łzy w jej oczach.
– Byśmy mogli być razem. Któż wie, czy ponownie nie musielibyśmy walczyć z pomiotami Welesa? A może z nordyckimi bogami? Albo Panami Wiecznych Stepów? Nawet jeśli zaś byśmy zwyciężyli, czyż moje ciało by w końcu nie umarło?
Kwiat Paproci nie odpowiedziała. Gładziła go po włosach, po policzkach, by w końcu objąć mocno. Jego ciało nie umierało tak, jak winno czynić to ludzkie. Znikało, rozpływało się w biały pył, przywodzący na myśl robaczki świętojańskie.
Spojrzeli na siebie, prosto w oczy i uśmiechnęli oboje.
– Rozumiem, Jacku – powiedziała, pierwszy raz używając jego imienia. – Przyjmuję tę ofiarę. Czy masz jakieś ostatnie życzenie, póki twe uszy mogą jeszcze słyszeć, a twe oczy widzieć?
– Zakwitniesz dla mnie, Paprotko?
– Zawsze, Jacku - odpowiedziała, całując go w czoło. Delikatnie, namiętnie. Z uczuciami w spojrzeniu gorętszymi niźli płomienie samego Swaroga. – Jako jedyny człowiek widziałeś, jak zakwitłam pierwszy raz. I jako jedyny człowiek ujrzysz, jak zakwitam po raz ostatni.
Noc tego dnia przyszła niespodziewanie. Najwięksi naukowcy i najpobożniejsi żercy nie potrafili wyjaśnić tego zjawiska. Jedynie Sława, która z czasem przyjęła miano Pierwszej Córy Peruna, oraz nauczani przez nią mieszkańcy dynamicznie rozwijającego się miasteczka, zwanego Jackowem bądź Paprotką, znali prawdę.
***
– Ładna historia, Serafio. Piękna wręcz, bym rzekł.
– Nauczyła cię czegoś?
– A jakże. Dolać ci wina?
Dziewczyna skinęła głową w podziękowaniu i przysunęła bliżej kieliszek. Julian polał obojgu, nie żałując zacnego trunku. Stuknęli się kryształowymi naczyniami i przez chwilę siedzieli w milczeniu, rozkoszując się pięknym widokiem, gwarem miasta i swoim towarzystwem.
– W pogoni za zemstą, zapominamy o sobie. Tracimy sprzed oczu cel, który chociaż różni się oczywiście dla każdego z nas w szczegółach, mimo wszystko pozostaje uniwersalny.
– A jakiż to cel nam wszystkim przyświeca, Julianie?
– Być szczęśliwym. Z rodziną, ukochanymi, bliskimi.
– Pięknie powiedziane. Mniemam więc, że ma opowieść przypadła ci do gustu? – zapytała Serafia, szczerząc zęby i pochylając się nad stołem.
– Istotnie. Ta wersja legendy podoba mi się zdecydowanie bardziej. Acz tym bardziej pojąć nie potrafię, czemu to ktokolwiek chce odnaleźć Jacka i Kwiat Paproci.
– Według niektórych, mają oni kiedyś powrócić na tę ziemię w chwili, kiedy ta będzie tego najbardziej potrzebować. Nastąpi to jednak wtedy i tylko wtedy, kiedy ludzie będą o nich pamiętać oraz poszukiwać ich z nie mniejszą zawziętością, niż uczynił to Jacek. Lub - dodała z uśmieszkiem - ciutkę mniejszą, ale dalej gorącą zawziętością.
– Ach, to już zwykłe gusła. Mieli dziesiątki okazji, by zstąpić na tę ziemię ponownie!
– Jak zawsze racjonalizujesz. – Serafia przewróciła oczami w teatralnym geście i zaśmiała się. – Nie mógłbyś być chociaż trochę romantyczny?
– Nigdy, przenigdy! – Mężczyzna zabujał się na krześle, wtórując śmiechem towarzyszce. – Jak niegdyś napisałem, poetą jeszcze będąc, śmierć przesądu, triumf rozsądku! Oto jest droga do przyszłości, ma droga. Acz przyznam, że w twej legendzie kryje się piękna nauka.
– Śmierć przesądu, triumf rozsądku, powiadasz? – powtórzyła po nim, bawiąc się kieliszkiem.
Poniewczasie Julian zrozumiał co powiedział. Skrzywił się z niechęcią, zły na samego siebie. Domyślał się, co przyjaciółka zaraz zrobi i nie pomylił się. Upiła łyk swojego wzbogaconego zawartością tajemniczego bukłaka trunku, po czym westchnęła lekko, przymykając oczy. Otworzyła je po paru uderzeniach serca i obdarzyła mężczyznę powłóczystym spojrzeniem. Uśmiechnęła się szeroko, kiedy strużka krwistoczerwonego trunku spłynęła jej z kącika ust, a nienaturalnie białe kły wydłużyły się do zgoła nieludzkich rozmiarów.
– Słusznie prawisz, Julianie. Śmierć przesądu, triumf rozsądku. Wszak kto by wierzył w dzisiejszym świecie w przesądy, czyż nie?
Mężczyzna wiedział, że nic mu nie grozi z jej strony. Mimo tego, i tak przełknął głośno ślinę, kiedy oczy Serafii błysnęły karmazynem.